Wybierając się na Camino de Santiago, trzeba gruntownie przygotować się pod wieloma względami. Warto zadbać o odpowiedni ekwipunek i takąż formę fizyczną, by nie paść na dziób po wędrówce przez Pireneje, a także sprawdzić się w niekorzystnych warunkach atmosferycznych. Tego ostatniego raczej nie miałam w planach, jednak antycypujący los postawił mnie przed faktem dokonanym.
Wyszłam rześka i radosna na tradycyjny precaminowy spacerek. Słońce pałało z nieboskłonu oślepiającą jasnością, porównywalną z blaskiem uzębienia gwiazdy hollywoodzkiej po potraktowaniu szkliwa perhydrolem i światłem lampy LED.
Wyszłam rześka i radosna na tradycyjny precaminowy spacerek. Słońce pałało z nieboskłonu oślepiającą jasnością, porównywalną z blaskiem uzębienia gwiazdy hollywoodzkiej po potraktowaniu szkliwa perhydrolem i światłem lampy LED.
Pierwszy kilometr – po cóż ja u licha wzięłam parasolkę, trzeba było wziąć krem z filtrem.
Siódmy kilometr – zdejmuję okulary przeciwsłoneczne, by ujrzeć na horyzoncie złowrogo wyglądające chmurzysko.
Dziwiąty kilometr – metodą rodem z lekcji geografii z podstawówce („na błyskawicę”) obliczam odległość epicentrum burzy; wyniki nie są zadawalające.
Kilometr jedenasty – zaczyna kropić.
Kilometr jedenasty i 15 metrów –jestem przemoczona, ze nie można bardziej ("aż mózg się marszczy":P )
Kilometr jedenasty i 600 metrów – dobiegam do przystanku autobusowego. Tam też nawiązuję kontakt z zlęknioną niewiastą, która ma tą nade mną przewagę, że jest sucha i nie marznie w powiewach iście huraganowego wiatru, ja mam zaś tą przewagę, że się nie boję, a wręcz przeciwnie, cała sytuacja jest dla mnie całkiem zabawna. Pokrzepiającym uśmiechem oraz metodą perswazji werbalnej staram się wlać w przestraszoną hektolitry otuchy, ta jednak przyciska do twarzy złożone jak do modlitwy ręce, oczy wytrzeszcza w paroksyzmie przerażenia i wykrzykuje przy każdym uderzeniu pioruna imię Pana Boga swego (nie?) nadaremno. Trwamy w niedoli obserwując rwące potoki Amazonki przelewające się przez ulicę, samochody, które stają na poboczu rezygnując z jazdy w takich warunkach, karetki pogotowia jadące pomimo tych warunków (współtowarzyszka blednie), wreszcie bombardujący okolicę grad o średnicy pięciogroszówki (współtowarzyszka niemal mdleje).
Kilometr trzynasty – docieram do domu. Podliczenie strat: nienasycone macki burzy pochłonęły moją parasolkę (pierwszą, której udało mi się NIE zgubić zanim dokonała swego żywota ;P), okaleczoną przez burzę mnogimi złamaniami z przemieszczeniem. Podliczenie zysków – orzeźwiający prysznic, pranie ubrania gratis, bardzo dokładnie wymyte buty, stwierdzenie, że w deszczu idzie się całkiem nieźle, no że deszczyk indukuje wzrost (u dzieci, a może u osobników, który wyszli z fazy wzrostu a nie ukończyli 30-tki powoduje przyrost masy kostnej? :P)
* * *
Dzisiaj (barbarzyńsko) wczesnym rankiem, żegnając się na lotnisku zauważyłam, że długość i wylewność pożegnać jest odwrotnie proporcjonalna do stopnia ekspresji emocjonalnej czułości, jaką przejawia osobnik na co dzień. Ale być może próba badana była niereprzentatywna i nieobiektywnie wyłoniona ze społeczeństwa;)
3 komentarze:
hmmm nie wiem co sie stalo z moim poprzednim komentarzem ale zniknol wiec pisze raz jeszcze ze bardzo podoba mi sie nowa ozdoba na twoim blogu (bardzo ale to bardzo), no i czekam z niecierpliwoscia na kolejny post ;-D
Merci :)
angel of mercy xD
Prześlij komentarz