wtorek, 30 września 2008

Zadnia (acz przednia) niespodzianka

Nieliczne (ale za to wyjątkowe) grono stałych czytelników tego bloga z pewnością pamięta motyw Szpiglasowej Porażki. Zachęcona przywiezionym z Camino nowym nabytkiem w postaci nieporównywalnie lepszej formy fizycznej, dodatkowo nakręcana pocaminowym apetytem na ruch & relatywną samotność & przestrzeń, postanowiłam podjąć drugą próbę zdobycia Szpiglasowego. Jak się jednak okazało, Szpiglas zasadniczo nie ma do mnie szczęścia (lub na odwrót :).

Dolina 5 Stawów przywitała nas solaryczną falą uderzeniową, która (choć odcisnęła czerwone ślady na naskórku naszych nosów) roziskrzała przepięknie gładkie połacie śniegu, z których dumnie wystawały szczyty kosodrzewin, wyraźnie chcące dać do zrozumienia, że to jeszcze nie pora, by okrywać je przed okiem ludzkim. Ludzkie oko razem z całą resztą ludzkiego jestestwa nie robiło sobie jednak nic z kosodrzewinowych apeli, gdyż jak się później okazało, większość zbłąkanych ścieżek biegła centralnie po biednych, ponadłamywanych pędach tej chronionej rośliny.

Szliśmy więc dzielnie ścieżkami wydeptanymi przez jeszcze dzielniejszych prekursorów. Trochę zastanawiał mnie fakt, że nigdzie nie było żadnych oznaczeń naszego szlaku, no ale wydeptana ścieżynka d o k ą d ś musiała prowadzić, skoro ludzie nią szli (a innej i tak nie było). Niepokój jednak mijał po zerknięciu na mapę - "o, to przecież jest tenże strumyk, to na pewno dobry kierunek". Tak więc uspakajając się dużą dozą autosugestii podążaliśmy dalej, ślizgając się, upadając, zapadając się nieraz na całą długość nogi w śnieg. Jednak fakt, że to co winno być Czarnym Stawem znajduje się nie po tej stronie co trzeba nie znalazł już autosugestywnego wytłumaczenia. Oto znajdowaliśmy się wokół jakiegoś niezidentyfikowanego zbiornika wodnego, otoczonego niesamowitym rumowiskiem skalnym - a wydeptana ścieżka się bezceremonialnie kończyła! Trzeba było poważnie rozważyć jedną sprawę - gdzież my, motyla noga, jesteśmy? Po chwili (he he) kontemplacji mapy wyszło na to, że z podejścia na Szpiglasowy wyszedł nam Zadni Staw w Dolince pod Kołem (do której notabene nie prowadzi żaden szlak, bo my po prostu ze szlaku zboczyliśmy).

I w sumie - dobrze wyszło :) Bo jak nas poinformował napotkany człowiek (o wyglądzie rasowego taternika) na Szpiglasowy w takich warunkach mało kto się zapuszcza. Po pytaniu o to, czy mamy raki (a naturalnie my, górskie żółtodzioby, nie mieliśmy ;) poczuliśmy się nie na miejscu jak Eskimos w pełnym rynsztunku na plaży Copacabana. Zawróciliśmy przeto do schroniska, po drodze parę razy artystycznie grzęznąc po miednicę w śniegu i dokonując cudownego przeistoczenia dwóch kijków w trzy (ale ten wypad i tak miał być ich ostatnim tchnieniem, bo Camino starło ich groty, choć aż tak nagłego zgonu nie przewidywałam ;).

W schronisku za radą sympatycznego górala wsunęliśmy po szarlotce ("6 porcji dziś zjadłem!") i popiliśmy herbatą z wiśniówką ("wzmocni a nie sponiewiera" :). Herbatka była istotnie wyborna, za to szarlotka, mimo że słynąca jako najlepsza w Tatrach, smakowała nam raczej rozczarowaniem (choć była lepsza niż ostatnio - bo nie przypalona - to była stanowczo za słodka, zbyt mało cynamonowa a ciasto stanowiło 90% struktury szarlotkowej, ale jak wiadomo - smak to wyżyny subiektywizmu).

Jakie wrażenia pozostawiła Zadnia niespodzianka? Przednie! Było przebosko. Góry rozkochują w sobie i kolejny raz uczą pokory. Wiem, że kompletnie nic o nich nie wiem. Moją szpiglasową fantazję (i inne górskie wymysły-pomysły, których mam pełną głowę) pewnie spełnię... but not yet. Not yet! :)

Czyżby autor zdjęcia żuł gumę Winterfresh?

Dolina 5 Stawów (od prawej do lewej: kawałeczek Czarnego Stawu, Wielki Staw, majaczący w oddali Przedni Staw)

Dolinka pod Kołem (rumowisko skalne, za którym czai się tajemniczo posępny Zadni Staw)

Oto i Zadni
(nawiasem mówiąc, drugi co do wysokości staw w Polsce - przycupnął sobie na wysokości 1890m)

Hej ho, hej ho, z kamienia na kamień by się szło

Dla kontrastu fotki zrobione dzień przed eskapadą w góry - Wojewódzki Park Kultury i Wypoczynku (oraz głośnej muzyki, gofrów i smażonych frytek i czego kto sobie jeszcze życzy:) w Chorzowie

Zabawa w chowanego z Stadionem Śląskim ;)

skuPiony

sobota, 27 września 2008

Yes(!)ień

Pora roku to zjawisko mocno eksploatowane kulturowo i społecznie. Gdy sięgnąć pamięcią do czasów leżakowania i jedzenia dżdżownic w piaskownicach, całe życie przedszkolne kręciło się wobec cykliczności przyrody - a to ludki z kasztanów i inne girlandy z jarzębiny wraz z całym przekrojem pieśni o podejrzanej niewieście zwanej Panią Jesienią, a to zimową porą artystyczny szał generowania dzieł za pomocą pasty do zębów, by wreszcie wiosną wyklejać kuleczkami z bibuły przebiśniegi i krokusy (wymyślił to zapewne człowiek obdarzony nieskończoną cierpliwością lub sadysta, z zaświatów czerpiący dziką satysfakcję z obserwacji męki kolejnych pokoleń, doznających katuszy i kryzysu światopoglądowego nad dwustu pięćdziesiątą trzecią kuleczką, obciapraną klejem a lepiącą się do wszystkiego z wyjątkiem kartki). Wreszcie pora roku to uniwersalny element, wypełniający (jak kompozyt ubytek zębowy) czarną dziurę braku natchnienia u pieśniopisarzy i innych twórców.

Przeto nuciło się mimowolnie:
Znowu przyszła jesień, wkoło jakoś mgliście, pachną zgniłe jabłka i palone liście. Słońce czasem wyjrzy żeby dać nam znak, że to wszystko wyszło niezupełnie tak/Jesienią się częściej załamuje głos, coraz krótszy dzień coraz dłuższa noc. Drzewa stoją w rzędzie gotowe na strzał, zima przyjdzie jutro, kto by tam się bał./Wiatr po mieście hula i z głów nam wymiata resztki ciepłej wiosny i wspomnienie lata. W parkach się zaczyna sezon tanich win, psy się kąpią w błocie w oczy gryzie dym/Znowu przyszła jesień, niby nie jest źle, nic nie jest na tak, nic nie jest na nie itd.

Jednakoż, wbrew pesymistycznej wymowie większosci typowo jesiennych pieśni (z wyjątkiem tych przedszkolnych, bo w nich wszystko jest cacy, dopiero później dostajemy po łbie za wdrukowywany nam świat jarzębinowej idylli) wszystko jest na tak, nic nie jest na nie (i to, o dziwo, nie tylko wtedy, gdy liście się mienią barwami a słońce raźnie operuje).

No i zima przyjdzie (jeszcze nie) jutro, a w ogóle - po co się czegokolwiek bać?



Niech będzie, że dyptyk, a co! :)

czwartek, 25 września 2008

Caminotka

Mała reminiscencja pielgrzymki do Santiago de Compostela:

sobota, 20 września 2008

Cameni, camidi, camici

...czyli w wolnym tłumaczeniu z języka caminowego: przebyłam, zobaczyłam, przeszłam :)
Teraz rozkoszuję się domem, bliskością bliskich, mięciutkim łóżeczkiem z 100% gwarancją bezpluskwowości, gołąbkami, i tym wszystkim, co lubią kobiety, a co waży zstanowczo zbyt wiele, by znaleść miejsce w plecaku pielgrzyma;)
Wkrótce zapodam nieco szerszą caminotkę, a teraz tylko mały przedsmaczek.



fg
fg