niedziela, 25 stycznia 2009

While I've been lost

Wystarczy, że zejdę z głównej arterii Radzionkowa - już się gubię. Mam ku temu wspaniały talent. Nie uronię okazji, by go nie marnować. Spacer w Segiecie nie mógł się odbyć bez zboczenia z dróżki i ponadgodzinnego pomykania (z brodzeniem w wodach niespokojnych po kostki) w nieznanym kierunku z poczuciem, że u licha nie mam pojęcia gdzie jestem. Na szczęście gdy już rozważyłam widok swoich zbielałych kości ujawniających się na wiosnę spod topniejącego śniegu, ujrzałam domostwa i dwójkę ludzi. Ludzie byli bardzo mili.
-...bo ja się zgubiłam i szukam swojego samochodu.
-A jaki to samochód?
-Żółty. (typowo kobieca odpowiedź)
-Peugeot? Taki wgnieciony w okolicy tylnych prawych drzwi? (typowo męska percepcja świata)
-No tak...
-No to on stoi 100m stąd.
Dobry news jest taki, że mam GPSa w głowie i błądzę w dobrym kierunku (choć są od tej reguły wyjątki, o czym wiedzą ci co czytali o nader spontanicznej wyprawie nad Zadni Staw, czy ci co mieli ze mną dojść na Skrzyczne).
Ale fotki się pocykało jak zwykle (przez nie właściwie się zgubiło).

Jemioła - wywołuje odruch warunkowy, którego efektorem są usta.

Kawałek kory na śniegu, ma ładny kolor i robiąc to zdjęcie (gdybym miała lustrzankę:P) mogłabym tu zastosować przysłonę "kogo to obchodzi" (taką nomenklaturę stosuje autor książki "Ekspozycja bez tajemnic", która obecnie spoczywa na mojej szafce nocnej. Taka nomenklatura jest dość fajna tak jak porównywanie czułości ISO do pszczółek ;P).

Krople na brzuchu i pośladku Kubusia.

Kubek, co oberwał w kubek.

Sęk w tym...

...że trochę było drewna...

...a potem przeszło w metal.


Metalowy był też traktor takiego uroczego pana z piłą (mam słabość do mężczyzn z piłami) co ciął sosny.

Najchętniej cyknęłabym mu portret, ale się wstydziłam. Trudno, trza się było pocieszyć traktorem. Dobre i to ;) btw jakbym skorzystała z oferty podwiezienia przez pana z piłą, to bym się nie zgubiła. Nie warto ufać babcinym przestrogom, by nie wsiadać do samochodów w pustym lesie z obcymi mężczyznami ;)

sobota, 24 stycznia 2009

What's up, duck?

Kaczka po świerklaniecku
(kaczka po pekińsku to sztampowy przeżytek, btw kaczki po pekińsku to ongiś będąc w domniemanie orientalnej restauracji zamówiłam zupę pekińską myśląc, że to będzie na bazie kapusty pekińskiej a dostałam z kaczką. Kiszka. Biedna kaczka. Ale strawna, w przeciwieństwie do niektórych kaczek)

Robakobranie

Jest taki prawdziwy (i miły) mężczyzna

co jeździ na zarąbistym rowerze z dzwonkiem i siateczką w kratkę

i poluje na robaki (możliwe że są to w istocie larwy, małe to a ruchliwe) dla swoich rybek

i ma takie seksowne gumiaki.

wtorek, 20 stycznia 2009

Niejadalne

Cóż takiego jest niejadalne? Ano drożdżówki i inne pseudosłodkości, stanowiące specyficzną ozdobę i główny punkt ciężkości ekspozycji Oravskiego Hradu.


Ale o tym za chwilę, bowiem przygoda ze słowackimi zamkami rozpoczęła się nieco wcześniej. Rzecz się działa w dzień powrotu ze słowackiej eskapady. By urozmaicić sobie trudy i znoje podróży, wykrystalizował plan zwiedzania zamku (nie do końca przez niektórych z entuzjazmem przyjęty, ale innego nie było, więc na tym stanęło). Na pierwszy ogień (choć ogień nie jest tutuaj dobrym elementem metafory, jako że owego dnia było niemożliwie mroźno, zimno i przenikliwie) poszedł Liptovský hrad. Hrad jak hrad, a raczej ruina, położony był na wzgórzu, na które trza było się wspinać długo a mozolnie. Policzki posąwiały z zimna a palce sztywniały, lecz idea była zacna, więc trzeba było się poświęcić. Niknącą na mrozie nadzieję podsycały znaki z nieba i te namalowane na szmatach:

Niestety, nie dane nam było podziwiać wnętrz Liptovskiego hradu, bo był on z racji ektremalnych warunków temperaturowych nieczynny (zwiedzać można li i jedynie latem, ale nikt nie pomyślał, żeby stosowną talbiczkę z informacją umieścić zanim wejdzie się na wzgórze). Ale nic to, nie zrażeni zdobywcy słowackich zamków pomknęli dalej, choć niektórzy zaczęli dostrzegać u siebie dziwne oznaki zrażenia i dostawali tachykardii (czyt. cholery niezakaźnej) na widok tabliczki z symbolem jakiegokolwiek hradu. Dotarliśmy wkrótce pod dumną sylwetkę Oravskiego hradu, daleko bardziej zachęcającą niż Liptowskie ruiny. Można było dać zamkom jeszcze jedną szansę.

W okolicach kas Megi poczęła wpadać w hipotermię.
-Megi, spoko, pójdziemy zaraz do zamku i zagrzejemy się.
-No - kasjerka zawiesiła na nas ołów złowrogiego spojrzenia - tam raczej ciepło nie ma - na ustach kasjerki zagościł ironiczny uśmieszek w chwili, gdy podawała nam bilety. Ciężko było je pochwycić zesztywniałymi z zimna dłońmi. A to był dopiero początek.

Po 15 minutach dreptania i chuchania pod zamkowymi murami, bramy nareszcie się rozwarły i ukazała się w nich rozpromieniona przewodniczka imieniem Swietlana. Swietlana była naprawdę miła, uśmiechała się wesoło a przewrotnie, dziarsko oprowadzając niemrawą międzynarodową ekipę po zamku. Swietlana posiadała też niezwykły talent oratorski, jednak nie dane mi było zrozumieć wiele z burzliwej słowackiej historii zamku orawskiego. Na domiar złego każda szczgółowo opowiedziana anegdotka wydłużała czas spędzony w tamku, w którym raczej ciepło nie ma.
Zamek z całą pewnością zawierał wiele pieknych neobarokowych taborecików i zydelków czy wyśmienitych przykładów klasycystycznych szaf. Cóż z tego, gdy ktoś na każdym stoliku poustawiał sztuczne drożdżówki, nadgryzione tylko zębem czesu babki czy nieco zaschnięte pierniki. Te elementy mocno przykuwały uwagę, intrygowały i fascynowały. No bo kogo tam interesuje jakieś krzesło, choćby najpiękniejsze, jeśli ciekawi to, czy na stole w następnej komnacie będzie znów piernik czy może zaskoczą mazurkiem? Będzie plastikowy czy prawdziwy lecz zaschnięty? Stos zagadek!
Autorzy zamkowych ekspozycji naprawdę starali się umilić czas zwiedzającym, o czym świadczy m.in. owa dbałość o gastronomiczne szczegóły. Prawdą jest jednak czasami, że nadgorliwość jest gorsza od zapalenia miazgi w trzonowcu. Bowiem ni stąd ni zowąd, w jednym z pomieszczeń (gdy wśród zwiedzających zaczęła odradzać się nadzieja, że może to już koniec) wyskoczył pełen entuzjazmu młodzieniec z ciupaszką i wywijając nią ekstatycznie zaczął odstawiać radosne tańce. Po chwili dołączyła się do niego reszta roztańczonej pasterskiej kompanii, a wtórował im żeński anioł, składając jakieś dary u stóp Jezuska. Jezusek był plastikowy, a Maryja trzymała go w ramionach. Grały skrzypeczki, pieśniom nie było końca. Wówczas zwiedzających zamek uderzył przerażający fakt, że są zamknięci w zamku (uśmiechnięta od siódemki do siódemki Swietlana stała przy drzwiach upewniając sie, że nikt się nie wymknie) i oglądają klsyczne słowackie Jasełka! Ok, pal licho, no trudno, dzieciaczki się napracowały, trza to obejrzeć i docenić. Na twarzy wzbudziłam więc wyraz zainteresowania i pełnego aprobaty zadowolenia i poczęłam ruszać palcami u stóp, w których zanikało już z nimna mikrokrążenie. Po każdej kolędzie czy monologu wybuchały gromkie brawa, jakby z nadzieją, że to będą te ostatnie brawa a artyści w ukłonach pozwolą nam odejść. Niestety, dojrzałam z przerażeniem, że stosik z nutami dla pani skrzypaczki był bardzo gruby... Pastuszkowie wyjęli zza pazuchy piersióweczkę i poczęli markować pochłanianie trunku, anioł przeżywał ekstazę swego kunsztu aktorskiego, skrzypce grały, w tle słychać było pełne niepokoju szepty widowni "Ile to jeszcze ma trwać?", a pewna zakochana para widząc, że stan zamarznięcia jest realnym zagrożeniem oddała się namiętnym pocałunkom.
Jasełka NAPRAWDĘ nie były odwalone, były BARDZO skrupulatnie odegrane, bez pominięcia jakiegokolwiek elementu. Trwały też NAD WYRAZ długo. Gdy w końcu zrezygnowana widownia mogła z westchnieniem ulgi odejść, okazało się że po pierwsze - buty przymarzły do podłogi, a po drugie - że to nie koniec zwiedzania, że jeszcze czeka cała masa nader fascynujących ekspozycji. Tego już było za wiele. Pomknęłyśmy cichaczem z Megi do bramy, za nami podążyli owi zakochani i potem dokańczali namiętne pocałunki w okolicznościach podzamkowych, podrasowując swoje oddechy dymem papierosowym.
Gdy wreszcie dotarłyśmy do ciepłego miejsca z ciepłym jedzeniem i ciepłym kominkiem (a BEZ słowackich kolęd), wydawało się ono najwspanialszym miejscem na ziemi.
-No to co, zdaje się, że po drodze jest jeszcze jeden ciekawy zamek...
-Zamki jusz nie. Mogom być kawiarnie - rzekł Tomisław lat cztery. Jak powiedział, tak się stało. No more słowackie zamki, no more słowackie jasełka!

Niedgadniona maszyna - eksponat, który mnie zaciekawił, lecz niestety Swietlana bez słowa przemknęła obok niego, przechodząc do radosnej kontemplacji jakichśtam bezpłciowych toporków.

Megi cyknęła z samochodu i fajnie jej wyszło.

Ostatni zjazd z Chopoka. Trza było strzelić fotkę. Tutaj jak zwykle w idealnym momencie skończyły się baterie. Pocedura ściągnięcia rękawiczek, otwarcia klapki, usunięcia zużytych baterii, otwarcia plecaka, wygrzebania zapasowych, włożenia do aparatu, zamknięcia klapki zaowocowała zmrożeniem dłoni i wciśnięcie spustu migawki było cokolwiek trudne.

Cienioświatła

sobota, 17 stycznia 2009

Jadalne

It's no use crying over spilt milk

Marshmallowhenge

Jakby nie patrzeć - kiwi

piątek, 16 stycznia 2009

Krótki acz tragiczny żywot Jennifer

Nie będzie wesoło moi mili. Przykro mi. Opowiem Wam smutną historię o kobiecości, niezrozumieniu, przemocy a nawet okrucieństwie. Poznajcie Jennifer. Bałwana (płci żeńskiej - więc w istocie bałwanicę) imieniem Jennifer.

Jennifer powstała nagle, idea jej bytu naszła dwie dzielne twórczynie niespodziewanie, niczym grom z jasnego styczniowego nieba. Ponętne jej kształty miały odwzorowywać gitarę względnie jej imienniczkę o nazwisku Lopez. Zwróćmy uwagę na piękną linię jej pośladków czy pukle włosów, kusząco opadające na kształtny (mojej roboty) biust. Gdy w szalonym akcie twórczym krystalizowały się kolejne elementy anatomii Jennifer, a współtwórczyni (panna D.) bezbożnie jęła ogałacać kapliczkę Maryjną z kwiatów, które w zamyśle miały spocząć w dłoni bałwanicy - podeszła do nas grupka ludzi w wieku emerytalnym. Mężczyźni z entuzjazmem w głosie zaaprobowali bałwanie kształty, zaś jedna z staruszek (byłam pewna, że zgani nas za sianie zgorszenia czy chęć podwędzenia wiadomych kwiatów z wiadomej kapliczki) o dziwo włączyła się aktywnie w dzieło tworzenia śnieżnej Kobiety.

"Trzeba jej koniecznie dodać sutki. I pępek" - ochoczo doradzała staruszka zza przyciemnianych szkieł okularów w grubych plastikowych oprawkach - "O, a oczka można z chlebka, ja choruję na cukrzycę, mam tu akurat kanapkę. O, tak, kuleczkę trzeba zrobić" - odjęła sobie od ust ostatnią kromkę by darować Jennifer oczy jako odbicie jej duszy.



Tak oto stanęła w całości swej kobiecości Jennifer - bałwanica z krwi i kości (właściwie ze śniegu). Duma rozpierała obie twórczynie, mężczyźni wiwatowali, staruszka z cukrzycą pokrasniała na twarzy z radości i spełnienia twórczego. W Jennifer pokładano nadzieje - jakie emocje wzbudzi w przechodniach w parku świerklanieckim? Spodoba się? Jakie wywoła reakacje? Twórzynie postanowiły sobie, że powrócą następnego dnia na miejsce zbrodni by zobaczyć recepcję Jennifer wśród niedzielnych spacerowiczów. Niestety - miejsce zbrodni okazało się nim być dosłownie...

Bowiem to, co widzimy powyżej to marne szczątki Jennifer sfotografowane dla potrzeb kronik policyjnych niespełna 24 godziny po jej powstaniu. Zmarła ona nagle, żywot jej był krótki, lecz - miejmy nadzieję - sensowny. Jej młody zgon budzi żal, trwogę i złość. Dlaczego? - pytam. Kto dokonał tego aktu wandalizmu? Kto i z jakich pobudek (z jakąś cholerną premedytacją) rozwalił ją na kawałeczki? Bo miała cycki i tyłek??? Parę kroków dalej stał sobie, śmiejąc się bezczelnie, bałwan klasyczny płci męskiej. Stał tam przed Jennifer i stał potem. Nikt się go nie czepiał, nikt nie zmasakrował. Jennifer zginęła, bo była kobietą.

Tak serio, to mam gdzieś stereotypowy i potoczny (bo w potocznym tego slowa znaczeniu) feminizm. Bardziej mnie ciekawi kto, jak i dlaczego rozwalił nikomu nic złego nie robiącą bezbronna bałwanicę. Następnym razem zamontuję kamerę.

piątek, 9 stycznia 2009

Witraż

Co ci to przypomina?

Na fotograficznym marginesie
Na zdjęciu ładnie widać winietowanie (niedoświetlenie brzegów kadru). Kiedyś, dawno, dawno temu, w zamierzchłych czasach zupełnej nieświadomości (czyli jakieś parę miesięcy temu) winietowanie całkiem mi się podobało. Było to w czasach, gdy pojęcia takie jak np. ekspozycja, migawka czy głębia ostrości były mi dalekie jak Syberia od Riwiery. Czułość ISO była czarną magią (groźnie brzmiała, w ogóle mam dziwny uraz do rzeczy z ISO w nazwie). Brałam aparat (nie wiedziałam nawet co to za jeden, czym się on charakteryzuje i jak się go je), ustawiałam na automat i po zabawie. No, czasem jakieś makro, czasem jakaś próba pobawienia się z ostrością, metodą prób i błędów próbowało się rozkminiać ustawienia ekspozycji. Tak właśnie było. Potem, zaczęło się czytać to i owo i teraz inaczej się już patrzy na zdjęcie. Generalnie jestem zadowolona, że powolutku zaczynam rozumieć skąd się biorą pewne rzeczy i jak to, co robiłam empirycznie lub posiłkując się trybem automatycznym tak naprawdę działa, ale wadą jest to, że inaczej patrzę na zdjęcia. Nie mówię tutaj o treści, przesłaniu, wrażeniu czy ładunku emocjonalnym zdjęcia, bo to nie ma większego związku z jakością, aberracjami chromatycznymi, blikami czy dystorsjami. Jednak gdy patrzę na jakieśtam przeciętne zdjęcie, mimowolnie dostrzegam rzeczy, które kiedyś były zupełnie poza moim zakresem percepcji. Ale, hm, nie żałuję. Zastanawiam się, czy można podobną zasadę przenieść na inne dziedziny -przyjkładowo - na życie. Czy większa świadomość, dostrzeganie pewnych rzeczy (choć trudniejsze) są jednak cenne i w sumie potrzebne? Teoretycznie tak, ale pojawia się znamienne "ale". W konkretnej sytuacji (zazwyczaj skrajnej i niełatwej) może to wyglądać inaczej. Hm, lecz nie pora i okoliczności by to rozkminiać.
Wracając do winietowania - próbowałam je usunąć z tego zdjęcia i efekt nie był zadawalający. Więc w sumie, winietowanie może być ok. Lubiąc winietowanie można zaoszczędzić sporo piniążków na sprzęcie ;)

Mikronodding

Nodding – slangowe określenie przysypiania, częstych zmian stanu pomiędzy snem a świadomością, występujący najczęściej po zażyciu zwiększonej dawki opioidów. Nazwa pochodzi od angielskiego słowa "nod", oznaczającego gest skinięcia głową jako wyrażenia akceptacji, bądź też opuszczenia głowy podczas drzemki (źródło: Wikipedia).

Posłużę się popularnym w średniowieczu a uknutym przez Arystotelesa sylogizmem (a może raczej pokrętną wariacją na jego temat). Opioidy wywołują nodding. U mnie nodding wywoływany jest przez zajęcia z mikrobiologii. Na tej podstawie można by sądzić, że ćwiczenia z mikrobów mają w sobie coś z cech opioidów. Nic bardziej błędnego, koledzy i koleżanki! Zajęcia te z całą pewnością NIE uzależniają (mimo, że katedra bardzo się stara przez zmuszanie nas do przywdziewania dziwnych, zielonych fartuchów o podejrzanym aromacie, który być może jest wynikiem nasączania ich substancją domniemanie uzelażniającą:P). Fartuch mikrobiologiczny jako zjawisko ma właściwości inkubatora. Bez względu na syberyjskie temperatury za oknem w fartuchu zawsze można mieć darmowy ekwiwalent Sauna Solution. Krążą też plotki, że fartuchy są doskonałą pożywką wybiórczo-różnicującą dla wirusa Ebola i prątków gruźlicy, ale nie udało się dotąd potwierdzić tych informacji.
Ale dość o szacie, która choć zdobi człowieka (komu nie jest ładnie w chirurgicznej zielenii i bezpłciowym kroju przeciętego worka na kartofle?) nie jest najważniejsza. Na ćwiczeniach z mikrobów gwoździem programu są filmy z serii o intrygującym tytule "Confessions of a bug". W filmie tym możemy poznać psychikę bakterii. Któż z nas zawsze nie marzył o poznaniu tajników psychiki Escherichia coli? Tutaj głosem neurotycznej kobiety możemy poznać myśli danego patogenu w stylu "Myśleli, że pokonają mnie, ale ja uderzyłam ze zdwojoną siłą. Uśpiłam ich czujność, ale nadal będę siać spustoszenie by zebrać śmiertelne żniwo ha ha ha ha ha ha (ekstaza sarkastycznego chichotu)" (bajdełej, dlaczego zawsze podłą bakterię dubbinguje kobieta?). Poza dawką bakteryjnej psychoanalizy filmy te niosą obfity ładunek cennych merytorycznie informacji. Niektórymi filmami napromieniowywano nas nawet 2 razy, więc do końca życia będę pamiętać wzruszającą historię, jak to mały Jimmy pił soczek jabłkowy na pchlim targu a potem dostał gorączki i rozwolnienia.

PS. Uwaga! Mam przecieki odnoście egzaminu z mikrobów!!! Rlly. Potwierdzone informacje z 100% pewnego ultraanonimowego źródła. Na egzamie pojawią się następujące pytania:

Jak miał na imię biedny chłopczyk zakażony E. coli:
A) Jimmy
B) Gerwazy
C) Xavier
D) Rainer Maria

Gdzie doszło do brzemiennego w skutkach spożycia soku jabłkowego?
A) na pchlim targu
B) w zakrystii kościoła
C) w toalecie
D) to nie była wina soku jabłkowego - mały Jimmy zainfekował się od zielonych fartuchów z katedry mikrobiologii.

Ale o tym ciiiiiiiiiii....


Rzeczone fartuchy.

niedziela, 4 stycznia 2009

Lost in translation

Tłumacz się spisał. Mogło być sztampowo (wiejskie) a jest oryginalnie (wieśniacke). Co tam, że wieśniacki może brzmieć nieco negatywnie, detal to zaledwie. W końcu coś, co zawiera "volske oko" (what?) i 150g panienki - pardon, panenka - musi być rajem dla podniebienia :D

sobota, 3 stycznia 2009

Laleczko

Już nie jesteś małą dziewczynką
Laleczko już nie ma wypij mleczko
Już nie jesteś małym chłopcem
Już nie będzie zjedz ciasteczko
Tutaj fakty liczą się, nikt nie wiedział, że dzieciństwo miałeś złe
Tutaj fakty liczą się, nikogo nie obchodzi, że życie robi ci wbrew

Bo amputować tego się nie da
To zawsze będzie z tobą jak kolega
W dzień i w nocy będzie kupa przemocy
Oderwać się nie da a na co dzień bieda
Pomocy nie ma kiedy trzeba
A pistolety są niestety

Mama strata
Tata z bata
Dziadek spadek
Babcia gracja

Czas byś ogarnął się ciasteczko
Czas byś podniosła brew laleczko
Pożegnaj koszmar zaszłości i poznaj przyszłości potworności

Słabą silną wolę masz
Załóż zbroję po przegrasz

Piosenka nosi tytuł "Laleczka", śpiewają ją w duecie siostry Wrońskie (Basia i Zuzka). Piosenka pochodzi z tej płyty:


o której więcej przeczytać można, ot choćby tu. Płyta jest fajna, ale cóż ja będę pisać, napisano już o niej dużo, w przytłaczającej większości pozytywnie, kto chce posłucha. Kto nie chce, jest stratny (lub nie, w końcu nie każdemu podoba się wszystko). Nagrywając płytę, dziewczyny (i pewnie jacyś chłopacy też) używały m. in. szczebla antresoli, pokrywki od kosza na śmieci, roweru treningowego i kto wie czego jeszcze. Efektywnie i efektownie (ciekawe słowa, są tacy, którzy używają ich zamiennie ze smakiem i bez zgrzytu :P).

czwartek, 1 stycznia 2009

I po Świętach

Don't feel sad... don't feel BLUE... Frankenstein was ugly too...

Ostrość (przynajmniej w teorii) winna być (właściwie to był czysty przypadek) na lampce niebieskiej. Niebieski skojarzył mi się z zaprezentowanym powyżej pełnym empatii tekścikiem, który można zaserwować bliźniemu w ramach pocieszania. Jakie są trzy najgorsze i jednocześnie najczęściej zapodawane na okoliczność dołka evergreeny?

1) Nie martw się, inni mają gorzej, pomyśl o bezokich niemowach, kulawych schizofrenikach, głodujących dzieciach w Afryce.

2) Nie martw się. Twoje problemy to nic. Ja/moja sąsiadka/mój przyrodni wujek ze strony kuzyna Czesia miał tysiąc razy gorzej ... (tutaj następuje szczegółowe przytoczenie wzruszającej historii nieudanej miłości w ogólniaku, ciężkiej operacji esicy z ropnym powikłaniem i okropną blizną, męża alkoholika a w wolnych chwilach hazardzisty, ex-faceta-uroczego-lecz-niestety-sadysty)

3) Co się mazgaisz. Weź się w garść.

Wszyscy wiedzą, że są nieskuteczne ale jednak z zapałem je stosują. O ile dwa pierwsze hasełka mogą być względnie wybaczalne, tak słysząc trzecie ma się ochotę skazać delikwenta na śmierć. Przez zaciśnięcie w garści.