poniedziałek, 29 grudnia 2008

Z gier i zabaw dziecięcych

Obywatel Tomisław. Lat tyle, co na jednej dłoni z zagiętym kciukiem. Miałam z nim (i nie tylko z nim) okazję spędzić uroczy weekend w pięknym i specyficznym kraju zwanym Słowacją. O tymże kraju i jego umuzykalnionych mieszkańcach wkrótcę napiszę conieco.
Teraz jednak czas na Tomisława. Wchodzę do pokoju w godzinach jeszcze porannych by ujrzeć pagórek rozmiarów młodego dziecięcia pod strukturą pierzyny. Szybkie ogarnięcie wzrokiem pokoju a zwłaszcza konspiracyjno-tłumiącej śmiech miny Madziuńka, dającego mi wieloznaczne nieme znaki sprawiają, że jako dobra starsza kuzynka Tomisława szybko wchodzę w grę w ukrywanego i z przejęciem głośno pytam:
-Ho ho. Gdzie jest Tomisław? Nie widzę go nigdzie. Czyżby gdzieś sobie poszedł? Madziuńku, widziałaś może Tomisława?
W tym momencie spod pierzyny dobywa się pełen przejęcia głosik:
-Maciuńku, powiec ze Tomisława tu nie ma.
Wniosek: Chcesz zniknąć? Stań na środku pokoju i zamknij oczy. Czego nie widać, tego w zasadzie nie ma.

Teraz przenieśmy się oczyma wyobraźni (czymkolwiek one są, jakiejkolwiek są barwy i bez względu na to, czy mają zeza rozbieżnego) do przeciętnej słowackiej koliby o przeznaczeniu gastronomicznym. W kolibie obficie występują girlandy jodłopodobne, przyozdobione lampkami i różnymi gustownymi ozdobami światecznymi typu gwiazdeczki czy sztuczne jabłka. W takich sytuacjach zawsze znajdzie się dorosły, który zaaplikuje młodocianemu serię podchwytliwych pytań.
-Tomisławie, powiedz, co tam wisi pod sufitem?
-Uśmiech.
-A z czego zrobiony jest ten uśmiech?
-Z krzaka.
To się nazywa dotrzeć do istoty rzeczy.

Droga 69 nocą

Robaczki.

Zmaltretowane spinacze i niezidentyfikowanego pochodzenia kratki.

Katowicki tunel, jak widać.

Rozpędzony żuk, którego kierowca nie był zachwycony faktem cykania mu foty z samochodu obok.

Honda :D

Eksperymenty nocne z aparatem zostały zainspirowane przez nieocenionego Reya, a wykonane przez nadzdolnego Madziuńka. Choć - a jakże - i ja miałam w tym swój niemały udział, no bo czyż nie udałoby się to wszystko gdybym tak zgrabnie nie sterowała kierownicą czy też udzielała jak zawsze trafnych komentarzy?

niedziela, 28 grudnia 2008

101 zastosowań Spinkowozu

Zmarzlaczek...

...grzeje łapki w ciepłym oddechu Spinkowozu (vel Odlatujący Żółtek). Zwróćmy uwagę jak producenci zmyślnie i przewidująco dopasowali odpowiednie rozmary szczelin wydechowych do średnicy młodych zmarzniętych paluszków. Nobla! Pulitzera! Cokolwiek za geniusz ;)

czwartek, 25 grudnia 2008

Tańcząc we mgle

Nie wiem. Nie rozumiem. To właśnie robię ostatnio przez większość czasu (przez resztę śpię). Im więcej wydaje mi się, że wiem, tym mniej rozumiem. Nie jest tak fajnie wiedzieć ogrom rzeczy, których się nie rozumie, choć tak bardzo by się chciało. To tak, jakby wchodzić we mgle pod górę, której szczytu nie widać. Idzie się, idzie, mgła powoli rozrzedza się. Okazuje się, że to co wydawało się być względnym pagórkiem okazuje się mieć rozmiary Mount Everestu. A jest się w trampkach. Dziurawych w dodatku. A przydałby się sprzęt alpinistyczny. I cierpliwość.

Autorka: Anna Spałek Młynarczyk (świetna artystka i niezwykły człowiek)

środa, 24 grudnia 2008

Słabą silną wolę masz

Park świekrlaniecki zimową porą nie jest przesadnie uczęszczanym miejscem, zwłaszcza gdy pogoda nie jest bliska idealnej. Tak jednak wyszło, że zdarzyło mi się być tam na spacerze w niedzielnych godzinach popołudniowych. W lepszych warunkach biometeorologicznych, w podobnych okolicznościach czasowych, park pęka w szwach od rodzin z dziećmi hasającymi, wyjącymi, pałaszującymi watęlizakiczipsy, moich faworytów - wędkarzy o wciaż niezgłębionej tajemnicy, par zakochanych lub spacerem połączonym z konwersacją na osnowie czułych spojrzeń zmierzających ku temu, wyelegantowanych rodzin z gromadką znajomychsąsiadówkrewnychpowinowatych, wreszcie licznych amatorów outdoorowej rekreacji w postaci rolkowiczów, rowerzystów względnie nielicznych biegaczy (z niewiadomych przyczyn wśród biegaczy dominują dobrze zakonserwowani czyt. zasuszeni przedstawiciele grupy społecznej emerytów).

Grudniowym przedpołudniem jednak park świecił pustkami i cyklicznymi falami promieni słonecznym dających wspaniałe wizuane wrażenie nierzeczywistości prawie jak na zdjęciach w technice HDR. Z istot ludzkich w parku natrafić można było na trzy niewiasty prowadzące trzy istoty czterokopytne oraz jednego biegacza, jak zwykle rześkiego i sprężystego, choć nieco rzężącego emeryta. Wtem oczęta me dojrzały dwóch rowerzystów, odzianych sportowo a stylowo (obcisłe jak to u rowerzystów spodenki ukazywały nieźle wymodelowane zapewne regularnymi rowerowymi eskapadami mięśnie brzuchate łydek) mknących na swych maszynach o napędzie nożnym.

Pomijając dalsze refleksje nad warstwą czysto wizualną zjawiska oraz powstające w związku z tym odczucia i refleksje, pomyślałam też sobie, że kurczę tyle razy już chciałam zacząć jeździć na rowerze zimową porą i zawsze jakoś się nie udawało, że ilekroć zaczynałam biegać zapału starczał na tydzień i w sumie - mam silną wolę jak kokainista, który razem z Amy Winehouse utknął w melinie w Kolumbii (przyznaję, nie moja to metafora, a świśnięta bezczelnie z artykułu na onecie, ale przypadła mi do gustu swoją obrazowością). Moja silna wola jest z natury nie jest najsilniejsza, a do tego jest złośliwie wybiórcza. Ni stąd ni zowąd włącza się i działa po czym nagle sorry Winnetou, koniec promocji. Lubi działać odnośnie niektórych rzeczy i sytuacji, a w innych (jak można się domyślić właśnie tych, w których najbardziej byłaby potrzebna) uparcie odmawia współpracy. Normalka.

Powróćmy jednak do dwóch rowerzystów, którzy nie zamarli wszak na czas moich nieodkrywczych pomyśliwań i rytmicznie pedałowali dalej, w końcu z świstem powietrza przemykając tuż obok mnie.
- Szykuje się dosłownie tydzień imprezowania. Kupę żarcia i alkoholu.
- No to forma spadnie. Hy hy, hy hy.
I pojechali dalej, błyskajac opiętymi lycrą łydkami.

* * *

Z okazji Świąt życzę wszystkim tego, co najważniejsze - czyli mało ości w karpiu. Bo ludzie bez sensu ciągle lecą w życzeniach z jakimś zdrowiem, szczęściem, błogosławieństwem Bożym, miłością, sukcesami zawodowymi i prywatnymi, a czy ktoś myśli co by było gdyby w środku wigilijnej wieczerzy, uśmiechów szczerych, wzruszeń i sentymentów nagle w śluzówce Twojego przełyku utknęła wielgachna karpia ość? Nikt nie myśli. Więc ja za Was pomyślałam :)

Głową - jeśli tylko zechcesz - nawet przy słabej silnej woli - da się przebić - choćby mur

sobota, 20 grudnia 2008

Merry, merry

Mikołaj wpadłby w depresję, gdyby zobaczył przeciętne centrum handlowe w przedświąteczny weekend, po tygodniu harowania w pracy miał umyć wszystkie okna na błysk, upiec pół tony pierników i ukatrupić trzy karpie dogorywające w reklamówce uśmiechając się przy tym rześko. Myślę, że nie dotrwałby do Pasterki.

środa, 17 grudnia 2008

Meet the torcik



Przyznam się, że robiąc te zdjęcia obiektyw miał bliskie spotkanie z kremem. Na szczęście nie ucierpiał zbytnio ani tort, ani aparat. W tortach fajne jest to, że fajnie wyglądają. Niestety zazwyczaj w smaku wypadają nieporównywalnie gorzej niż w sferze wizualnej (bywa tak nie tylko z tortami, ale - przykładowo - z ludźmi czasami także). Z tortów najbardziej lubię wisienki względnie inne elementy zdobiące a w miarę jadalne. Reszta tortu jest nudna. Ażeby resztę tortu urozmaicić, dokonałam wraz z moim tajnym współpracownikiem implantacji monety jednogroszowej w jamę otrzewną tortu. Przeszczep się przyjął. Trochę było dreszczyku emocji, czy jakaś nieświadoma zagrożenia ciotka nie złamie sobie protezy czy też któryś z wujków w ferworze dyskusji nie zaaspiruje monety do krtani, ale dla dobrej hecy nie można było zdradzić sekretu (chociaż tajnemu współpracownikowi wypsnęło się mimochodem, że w torcie jest niespodzianka, ale zbagatelizowało się sprawę, że niby chodziło o hordy salmonelli). W napięciu oczekiwania obserwowałam bacznie miny ukontentowanych pałaszujących tort by nie uronić ani milisekundy z chwili odkrycia monety w paszczęce szczęśliwego wybrańca losu. Czekałam, czekałam i.... nic. Niestety. Wybraniec losu zapewne odkrył monetę parenaście godzin później w okolicznościach bardziej intymnych, a może nigdy nie dowiedział się o fakcie, że jego przewód pokarmowy został przebyty przez jednogroszówkę. Za rok - pięciozłotówka!

niedziela, 14 grudnia 2008

Nagły atak łabędzia

Trochę jakby zalało.

Jak nie drzwiami, to oknem. Albo drzwiami?

Prawie irokez :)

Jak widzę coś włochatego, to nie mogę się powstrzymać i musi być zdjęcie ;) Chociaż tutaj podoba mi się kolorystyka.

Listek jak listek. Ale, że był nieopodal włochatego, załapał się na portrecik. Mały, suchutki, samotny... a, niech ma coś z życia;)

Przyłapany na zamarzaniu.

Płyną gęsiego. Właściwie - łabędziego.

Bezgłowe łabędzie. Ucięło im. Szkoda ;)

sobota, 13 grudnia 2008

Gra(w)my

12:45. Przeciętny grudniowy piątek. Radzionków. Ławeczka w parku. Obok ławeczki siatka z ziemniakami. Na ławeczce siedzi kobiecina w wieku periemerytalnym. W lewej dłoni kobieciny papieros i moneta jednozłotowa. Brzeg monety jednozłotowej pociera intensywnie o zdrapkę z obiecująco-symbolicznym napisem "Vabank". Kobiecina skupiona wypatruje pod schodzącym sreberkiem, no czego? Odmiany losu? Nie. Kasy generalnie, kasy. Kasy będącej synonimem odmiany losu? Odmiany losu czyli odmiany życia? Sprawienia, że to życie będzie szczęśliwsze?

12:45:05, mijam ławeczkę, kobietę, monetę i myślę sobie, co takiego sprawia, że niektórzy grają w totolotki, zdrapki i inne loterie, a są i tacy, którzy wychodzą z założenia, że nia ma szans wygrać, wiec nawet nie próbują. Czy to kwestia osobowości, nasiąknięcia określonymi wzorcami? Czy to naiwność i brak zdroworozsądkowego oglądu na prawdopodobieństwo wygranej czy wręcz przeciwnie - fantazja,nieskrępowane pseudo-racjonalnym sarkazmem marzycielstwo? A może to mająca w sobie coś z duszy hazardzisty potrzeba specyficznej adrenalinki w momencie, gdy te piłeczki hasają w maszynie losującej?

Podczas mojego nieprzesadnie długiego pobytu na kuli ziemskiej udało mi się wygrać raz. Był to plecak z logo mojej podstawówki. Niestety, wygrałam go tylko dlatego, że losowała moja koleżanka z klasy, która tego dnia miała wyjątkowo szczęśliwą rękę i zaopatrzyła połowę dziatwy podstawówkowej w owe plecaki. Plecak był fajny, służył długo, ale szczęścia do gier losowych jak nie miałam, tak nie mam. Nie mylicie się sądząc, że należę do grupy sceptyków i nie zwykłam ogonkować przed kolekturami z okazji kumulacji. Jak powszechnie wiadomo, cokolwiek się dzieje w naszym życiu, czy to wejdzie nam drzazga w mały palec u stopy, maniakalnie lubimy parówki czy też strzyka nas w lewym kolanie - wszystko ma swoje bogate źródła w naszym dzieciństwie, które było mniej lub bardziej (jakby się dobrze pogrzebało w przeszłości zawsze wyjdzie że bardziej) patologiczne. Zerkam więc i ja do zakamarków mej pamięci i widzę siebie, gdy z raczkującej istoty przeistoczyłam się w dumnego potomka Homo erectus i mogłam chodzić na swych dwóch kończynach dolnych na pocztę, mieszczącą się 30m od mojego domu. Byłam wówczas delegowana by wrzucać do skrzynki kartki z hasłami krzyżówek rozwiązywanych mnogo przez moją Babcię. Idąc pierwszy raz na pocztę, przepełniona dumą i powagą wobec rangi powierzonej mi misji, całą siłę mojej woli wkładałam w napromieniowanie kartki energią mojej wiary w wygraną. Na kartce złożyłam solenny pocałunek, odmówiłam modlitwę by Babcia wygrała i odeszłam w duchu dobrze spełnionego obowiązku i bezgranicznym przekonaniem, że za czas niedługi spłynie na Babcię obfity strumień nagród. Niestety, jedyne co spłynęło to frustracja i poczucie kompletnej bezcelowości ilekroć znowu kazano mi iść na pocztę w podobnym celu.

Wiele można by o grach losowych mówić złego (że to głupota, bo prawdopodobieństwo wygranej jest mniejsze niż prawdopodobieństwo podrapania się trzustką po lewym uchu podczas odśnieżania pustyni Atakama) i dobrego (że dostarcza świetnych tematów do dywagacji dla fanów wszelakich teorii spiskowych) ale jedno jest pewne - prezenterki losowań lotto są niczym najlepsi chirurdzy - zachowują trzeźwość umysłu w najgorszej nawet sytuacji:


czwartek, 11 grudnia 2008

Bajka, którą zrozumiesz

lub nie :) Bo ja nie. Za bardzo.

Andrzej Bursa "Bajka"

Podpadł kiedyś cesarzowi, gdy ten miał zły humor. Cesarz kazał go ściąć. Ale nie miał czasu.
Powiedział tylko:
- Niech się pan zgłasza co godzina w mojej kancelarii i przypomina, że w najbliższym czasie mam panu uciąć głowę.
Więc się zgłaszał. Najpierw to przeżywał. Rozmyślał nad znikomością bytu i skrępowaniem jednostki, zależnością od dzikich kaprysów tępego kacyka. Ale potem się wdrożył. Urzędnicy mieli z nim krzyż pański. Roboty huk, interesanci słabną w kolejce, a tu ten stale:
- Dzień dobry. Cesarz kazał przypomnieć, że w najbliższym czasie ma mi uciąć głowę. Do widzenia.
I tak co godzina.
Punktualnie dwie przed dwunastą wypadał z kawiarni "Ministerialnej" (w innych nie bywał), aby pośpiesznie wygłosić swoja formułkę. Co sobota o jedenastej w nocy, lekko chwiejąc się na nogach po butelce wychylonej w barze "Raj Ambasadora" (w innych nie bywał), zjawiał się w kancelarii i oświadczał bełkotliwie:
- Cesarz kazał przypomnieć... żeby... tego... tam..., że w najbliższym czasie ma mi głowę uciąć.
O czwartej nad ranem zeskakiwał z pryczy, rozstawionej w przedpokoju kancelarii (gdzie indziej nie sypiał), i zaspanym głosem budził drzemiącego sekretarza dyżurnego:
- Cesarz kazał mnie - itd.
Po dwudziestu latach natknął się kiedyś w kancelarii na sędziwego już cesarza.
- A czego ten chce? - spytał cesarz.
- A on się tu zgłasza, że wasza Cesarska Mość ma mu głowę uciąć - rzekł sekretarz.
- No to mu utnijcie - żachną się cesarz.

No to mu ucięli.

Koniec bajki.

* * *

Myślę sobie - kto podpadł? Myślę sobie: warto być wytrwałym i konsekwentnym, a najłatwiej jest być wytrwałym i konsekwentnym w tym, w czym jest nam najłatwiej. Myślę sobie: do wszystkiego można się przyzwyczaić? Hm, można. Myślę sobie, że ten, co podpadł, dobrze popadł w nadaną mu rolę. Jak - generalnie - my wszyscy. Popadamy (w role) by nie podpaść.

Cóż ;)

środa, 10 grudnia 2008

Nonkonformizm

Hej, Paulinko, zrobię ci zdjęcie, uśmiechnij się okej?

niedziela, 7 grudnia 2008

Never washing spiders down the plughole



Tricky - Dear God

Dear God
Hope you got the message, and
Hope you, you can make it better down here
I don't mean a big reduction in the price of beer
But all the people that you made in your image
See them starving on their feet
'Cause they don't get enough to eat
From God, I can't believe in you
I can't believe in you
Dear God
Sorry to disturb you, but
I feel that I should be heard loud and clear
We all need a big reduction in amount of tears
And all the people that you made in your image
See them fighting in the street
'Cause they can't make opinions meet about God
(...)
Did you make disease
I can't believe
And the diamond blue?
I don't believe
Did you make mankind after we made you?
I can't believe
And the devil too
I don't believe
(...)
If there's one thing I don't believe in
It's you



Radiohead - Fitter happier

Fitter, happier, more productive,
comfortable,
not drinking too much,
regular exercise at the gym
(3 days a week),
getting on better with your associate employee contemporaries,
at ease,
eating well
(no more microwave dinners and saturated fats),
a patient better driver,
a safer car
(baby smiling in back seat),
sleeping well
(no bad dreams),
no paranoia,
careful to all animals
(never washing spiders down the plughole),
keep in contact with old friends
(enjoy a drink now and then),
will frequently check credit at
(moral) bank (hole in the wall),
favors for favors,
fond but not in love,
charity standing orders,
on Sundays ring road supermarket
(no killing moths or putting boiling water on the ants),
car wash
(also on Sundays),
no longer afraid of the dark or midday shadows
nothing so ridiculously teenage and desperate,
nothing so childish - at a better pace,
slower and more calculated,
no chance of escape,
now self-employed,
concerned (but powerless),
an empowered and informed member of society
(pragmatism not idealism),
will not cry in public,
less chance of illness,
tires that grip in the wet
(shot of baby strapped in back seat),
a good memory,
still cries at a good film,
still kisses with saliva,
no longer empty and frantic
like a cat
tied to a stick,
that's driven into
frozen winter shit
(the ability to laugh at weakness),
calm,
fitter,
healthier and more productive
a pig
in a cage
on antibiotics.

Historie kuchenne

Dawno temu, gdy byłam mała, byłam przekonana że pischinger nazywa się pershinger i został wynaleziony przez przywódcę mafii pruszkowskiej. Potem jednak doszłam do wniosku, że Pershing niekoniecznie musiał być cukiernikiem-hobbystą, ale smutek spowodowany tą konstatacją nie trwał długo, bo smak pischingera był równie dobry bez względu na etymologię nazwy. W odpowiedzi na dochodzące zewsząd aluzje, apele, subtelne naciski i bezpośrednie prośby zamieszczam fotostory z poczęcia i narodzin mafijnego deserku :)

Składniki nie są wyszukane. Podstawa to wafle, puszka mleka skondensowanego koniecznie słodzonego (chrzanimy cukier - białą śmierć;) i masło (pieprzymy kalorie i cholesterol, pamiętamy o myśli przewodniej wykładów z chemii - masło jest DOBRE, bo pochodzi z naturalnej fabryki o nazwie "Krowa", a krowa nie otrułaby swego cielątka, ergo masło jest nieodzowne dla naszego życia). Puszka jest pozbawiona etykietki nie z powodu chęci uniknięcia kryptoreklamy, ale z powodu faktu, że mleko poddano 3-godzinnej obróbce termicznej przez gotowanie w wodzie. Powstał nam karmel, który

miksujemy ręcznie lub maszynowo z masłem

aż do uzyskania gładziutkiej masy

masę przekładamy waflami (lub na odwrót - jak kto woli, interpretacja dowolna)

najlepiej tego dokonać za pomocą szpatułki do mieszania silikonowych mas wyciskowych ;)

E włala :D Jemy czym prędzej, póki nam inni nie zjedzą ;)

Fun(ny)Tom

Hannibal Lecter? Kadr z "Piły IX"? Skąd! To tylko zajęcia z chirurgii i fantom w ekstatycznym uśmiechu lub dumnej próbie eskpozycji migdałków trąbkowych :D

środa, 3 grudnia 2008

Spotkanie towarzyskie

- Ekhm. Emm... tego. No. ...łbym powiedzieć, że, hm, no - cóż. [nie ma sensu tu siedzieć dłużej]
- Ykhy, ykhy [cholera jasna psiakrew, kiedy się to wreszcie skończy?]
- .... [może ktoś by wreszcie powiedział, żebyśmy rozeszli się do domów?]
- Ekhm. [matko, ale nudy!]
- Hmm. No więc ymm. Tego, no. [mecz się zaczyna za 5 minut, jasny gwint, ale wstyd przerwać teraz]
- Przepraszam że wtrącę się niedyskretnie w tęże dysputę, ale ja pozwolę sobie zakwestionować pole semantyczne nakreślone przez mojego przedmówcę. [i jeszcze rosół zrobię, na korpusie drobiowym, przecenili w Lidlu chyba, a może wołowe bez kości, mamusia się ucieszy...]
- Hm. Cóż, em... Tak? [zwariuję, normalnie zeschizuję zaraz!!! niech ktoś wreszcie stąd wyjdzie!!!]
- No tak, tak. Sądzę... hmmm, no - cóż. [ile jeszcze? no ile???]
- Ykhy, ykhy. [dość!!!! dość!!!!! dość!!!!!!]
- Okropnie tu duszno... [boli mnie tyłek od tego durnego siedzenia bez sensu]
- Ekhm, tak, tak, zgadzam się w całej rozciągłości. [odleżyn dostaniemy normalnie!]
- .... [niech ktoś się ruszy!!!]
- Tak więc, tego... skoro już nie ma postulatów... [można by wreszcie iść stąd!]
-Ykhy, ykhy. [No ruszcie się!!!!]
- Ja, hm, tego... nadal z całą mocą uważam, że to pole semantyczne... [i zasmażkę, oj tak, i zasmażkę...]
- Ykhy, ykhy. [Niech ktoś wstanie!!!]
- Zgłaszam taki, hm, anonimowy... społeczny... bezinteresowny hm, wniosek. Ażeby okno ten, no... otworzyć.
- ...
- No tak, tak.
- Ja, hm, tego. Zdecydowanie sądzę... że, hmmm, no - cóż.
- Ykhy, ykhy.
- ....

I tak siedzieli, siedzieli, aż dostali odleżyn, hemoroidów, trądu, platfusa, polio, rzeżączki i innej cholery.
Koniec, hm, tego, no. Bajki ;)

niedziela, 23 listopada 2008

Hu hu ha

Cor tuum

koMiny na dacHu hu hu hu ha... idzie zima zła...

When I'm rich I'll buy you a candy castle

Don't miss the details

piątek, 21 listopada 2008

Kulebiak z mózg(u)iem

Ostatni tydzień był bardzo ciężkim dla studentów trzeciego roku stomatologii, którzy na zachowawczej oglądali w pocie czoła odcinek "House'a" a na chirurgii wytężali umysły grając w "państwa-miasta" (niech ktoś przypadkiem nie pomyśli, że się obijamy - wszak była i rubryka "termin łaciński" :). Stąd po wyczerpującym intelektualnie tygodniu rodzi się w głowie myśl, by się rozerwać. Służę więc uprzejmie. Oto porcja (podobno) rozrywki z domniemanie stomatologicznym zacięciem ;)

Być może niektórzy z Was wiedzą o istnieniu pewnych niszowych, elitarnych i wysublimowanych w swym przekazie portali typu "Pudelek" czy "Plotek" (swoją drogą, dlaczego ludzie to czytają? Jakiż to przedziwny a banalnie zapewne prosty mechanizm psychologiczny sprawia, że dosłownie wszyscy, bez względu na wiek, płeć, markę używanego papieru toaletowego, IQ czy orientację seksualną czytają o cellulicie Britney lub fluktuacjach w związkach emocjonalnych braci Mroczków? Ani to ciekawe, ani estetyczne - więc co takiego daje, że tyle osób czyta to i ogląda? Usłyszałam niedawno ciekawą teorię, że to dlatego, że posiadanie na swojej szafce nocnej zaczytanego egzemplarza "Twojego Tygodnia" czy "Party" podpada pod obciach, a "Pudelek" daje dyskretną możliwość stałego monitorowania stanu cery i buduaru ulubionej/znienawidzonej gwiazdy bez narażania się na posądzenie o hołdowanie niskim rozrywkom). Założę się jednak, że nie każdy wie, że istnieje także wielomiesięcznik okazjonalny "Dentoplotek", niezbędna lektura dla każdego stomatologia i nie tylko. W tymże dziełku znaleść można m.in. alternatywną wersję pewnej znanej tabliczki (po kliknięciu można wniknąć w szczegóły, o których być może nie śniło się Mendelejewowi):


Periodyk oferuje też zacne zaplecze reklamowe, o charakterze raczej domorosłym i cokolwiek oryginalnym (zdjęcia pochodzą ze strony, zaś w wersji mniej wirtualnej hasełko brzmiało "...dla fajnych dupeczek". Zastanawia mnie co skłoniło redakcję do wprowadzenia korekty. Tak na marginesie: kto jest tu targetem: kobiety czy mężczyźni :)

Nie zawadzi poruszyć aspekty społeczno-polityczne:

No na koniec najlepsze - czyli horoskop! Ach, żadnych frazesów typu "W tym tygodniu sprzyja ci Saturn, więc samotni mogą poznać kogoś interesującego". Tutaj mamy same konkrety! Wodnik koniecznie musi uważać na kontrole Sanepidu i zakupić środki do dezynfekcji i zapas rękawiczek. Z kolei Lwy powinny być ostrożne przy leczeniu jedynek, a scaling i piaskowanie nie były domeną Raka na początku października. O proszę, są i sugestie dietetyczne - Wodnik winien spożywać potrawy mączne: pierogi, tarty, kulebiaki. I wszystko jasne!

czwartek, 13 listopada 2008

ReklamaC-YA (in court)

-Ech, kiedyś to były meble! - westchnął zażywny jegomość nerwowo podrygując lewą nogą w rytm wyjących rzewnie z głośników Wilków czy innych zębiastych ssaków - Dziadkowie używali mebli, potem rodzice a i nam mogłyby jeszcze służyć. Nie to co taki szajs jak dzisiaj. Nowoczesności się zachciało!!! Zamawiam meble, czekam, a tu nie taki kolor. A mam już tapicera co by mi zrobił te meble taniej niż tu, ale co ja będę mówić. No to reklamuję, bo wie pani, im trzeba z ustawy wyjechać. Prawników mają i myślą sobie że są mądrzy. A ja mówię pani, trzeba walczyć o swoje. Do końca twardym trzeba być to się wygra. Kazali czekać 14 dni no to czekałem, ale wczoraj o północy minął czas więc jestem, a co!- tu bojowe spojrzenie spod czarnych brwi wbiło się w centrum drzwi zdobnych w kartkę z napisem "Reklamacje".
-Długo państwo czekają? - włączyła się w monolog zażywnego jegomościa pani tuląca do swych obfitych kształtów musztardową poduszkę - Oj, tak długo? Bo mi za mało poduszek do wersalki dołożyli...
-Taki dzisiaj chyba dzień na reklamacje he he - odezwał się z kolei wesoły a ruchliwy świeży nabytek kolejki do pokoju za drzwiami z kartką, któremu właśnie składają w domu meble nie w tym kolorze co trzeba - trzynastego jest dzisiaj. Nie piątek, ale zawsze to trzynasty. He he, he he.
-Dla kogo dobry dla tego dobry szanowna pani. To znowu ja.... - głos zażywnego jegomościa zniknął za owymi drzwiami wraz z całą jego postawą zwartą i gotową do walki.
Nerwowe oczekiwanie.Po jakimś czasie złowrogie drzwi otwierają się ukazują zażywnego, z którego miny trudno wyczytać, czy z tarczą wychodzi czy na tarczy.Nie czas jednak na wnikliwe analizy konstelacji mięśni mimicznych jego twarzy, bo oto czas na moją walkę.
Walkę o fotel.

A wszystko zaczęło się...

Odcinek 1 - cztery tygodnie i jeden dzień wcześniej:
-Mówię ci, Ikea to kompletna tandeta. Robią to Chinach, kuszą hot-dogami za złotówkę a jakość lipna. Ja tam nic nie mówię, kupuj ten fotel jak chcesz, ale obok jest taki fajny sklep meblowy, z tradycjami, polscy producenci, a nie ikeotandeta. Żebyś nie żałowała!

Odcinek 2 - cztery tygodnie wcześniej (w Fajnym Sklepie Meblowym Z Tradycjami I Polskimi Producentami):
-Faktycznie! Ten fotel jest świetny!
-A nie mówiłem, a nie mówiłem.

-Dźbry, to co zamawiamy?
-Fotel obrotowy "Solo". Taki jak tamten czerwony skórzany na ekspozycji. Są inne obicia?
-Oczywiście, do wyboru, do koloru.

Odcinek 3 - Dzień wcześniej:
-To co, rozpakowujemy fotelik? - dwóch miłych panów z firmy transportowej zamaszystymi ruchami odziera mój wyczekiwany tygodniami fotelik z folii i papieru.
-Ale... to nie jest TEN fotel!!! - w mgnieniu oka zniknęła ekscytacja godna dziecka rozpakowującego gwiazdkowy prezent z papierków w wesolutkie i rubaszne postacie Mikołaja. Ekscytacja zniknęła w mgnieniu oka, które ujrzało, że to co miało być ślicznym, wygodnym, stylowym, obrotowym, wymarzonym fotelem "Solo", jest jakąś dziwną parodią kubełka na śmieci. I też, nie wiedzieć czemu, zwie się "Solo".

Tym oto sposobem znalazło się w gronie petentów oczekujących przed posępną płaszczyzną drzwi z kartką "Reklamacje". Twardym trzeba było być, ale z "ustawy nie trzeba było wyjeżdżać". Za to wyjechało się z zwrotem kasy, bez fotela, straciwszy 2 godziny życia i 80zł na transport owej parodii fotela "Solo".

Jakie wnioski płyną z tej krótkiej i niedramatycznej, choć męczącej i wkurzającej historii?
Ano takie, że:
1) Ikeofotel może nie był idealny, ale za to można mieć 100% pewność, że inny model o nazwie SKYRVSTÄD czy też HRVÄSTAD nie istnieje... I teraz już wiadomo dlaczego wszystkie rzeczy w Ikei mają takie wdzięczne nazwy.
2) Tak jak straciwszy jakąś rzecz można odkryć jak bardzo było się szczęśliwym posiadając ją, tak prawie dostawszy jakąś rzecz i spędziwszy kilka godzin na udowadnianiu, że nie jednemu fotelowi na imię "Solo" można odkryć, że było się absolutnie szczęśliwym BEZ tej rzeczy.

poniedziałek, 10 listopada 2008

Skrzycz-n(i)e (tym razem)

Zaczęło się od stacji benzynowej, gdzie pajączek przycupnął sobie po wewnętrznej stronie szyby liczydła i myślał, spryciarz jeden, że nabiorę się na jego zgryw i zapłacę 38,05zł. Nie ze mną takie numery, panie Pająk!

Potem było już tylko lepiej - specyficzna gościnność w "Chacie wuja Toma"...

...ale za to tabliczka tuż obok jasno wskazuje, gdzie nabyć opatrunki na rany postrzałowe i kąsane. Co za przezorność!

Kwiatki czerwienią się, młode dzielne dziewczęta zamiast na Skrzyczne dochodzą na Klimczok, a zamiast na Szyndzielnię do niejakiej Przełęczy Karkoszczonki - wszystko to typowe przyrodnicze zjawiska :]

Ostatecznie jednak zaniosło nas wysoko (choć wbrew przynajmniej sześciu tabliczkom głośno i z emfazą informujących, że "chodzenie po obiekcie przeznaczonym do wyczynu narciarskiego i niszczenie urządzeń pod karą zabronione". Nie my jednak byłyśmy tam pierwsze, o czym świadczyły pozostawione przez wcześniej wizytujących ślady w postaci swobodnie walających się testów ciążowych. Nieco nas zafrapowała ich obecność w budce sędziowskiej)

Tyle dobrego na dzisiaj. Koniec bajki. Dobranoc.

sobota, 8 listopada 2008

Akutrak? Akurat!

Ach, odeszły (jeśli kiedykolwiek istniały w murach mojej prestiżowej [sic????] uczelni) w nieuchronną nieodwołalność mroków przeszłości czasy istnienia archetypicznej nieomal relacji uczeń-mistrz. Nie chcąc popadać w przesadny idealizm nie będę przywoływać historycznych wzorców tej relacji, krystalizującej się już w czasach starożytnych a kultywowanej przez wieki bez względu na okres dziejowy czy szerokość geograficzną. Jestem bowiem realistką i w większości przypadków udaje mi się pamiętać o tym, by nie oczekiwać zbyt wiele w sytuacjach, w których oczekiwać nie warto lub nie można. Nie imaginowałam sobie przeto siwych profesorów-autorytetów w wełnianych sweterkach i grubych szkłach okularów, prowadzących swoim doświadczeniem zbłąkane owieczki-studentów po zawiłych labiryntach wiedzy stomatologicznej a swoją charyzmą inspirujących ich do porywania się na szczyty dentystycznej wirtuozerii. Jednak pewne rzeczy, osoby i sytuacje zasadniczo zawiodły nawet mój brak przesadnych fantazji i wyobrażeń.

Mistrz idealny winien swoją osobą stanowić oparcie dla zagubionego ucznia, i choć wyprzedza go o lata świetlne wiedzą i doświadczeniem, powinien znajdować się parę kroków za nim, by w chwili rozterki i zwątpienia wskazać właściwy kierunek i nakreślić jasność celu.

Rzeczywistość jednak jak zwykle ma swoje własne zdanie i nasz istniejący-domniemany-mistrz (nazwijmy go Miszczem) jest przy uczniu, ale wirtualnie. Mija czas, rosa krótkie dni znaczyć zaczyna a nasz Miszcz pojawia się dopiero po grubo ponad miesiącu zajęć, wcześniej będąc li i jedynie obecny w podaniach, legendach i ludowych wyobrażeniach i podsyłając pytania na seminaria, niejednokrotnie mijające się o 180 stopni z dziwnym tworem zwanym rozpiską. Uraczywszy wreszcie uczniów widokiem swego oblicza, Miszcz uświadamia uczniom ich bezdenną głupotę i żenujący poziom NIEwiedzy (na poziomie, który uniemożliwia nawet zatrudnienie w sektorze robót drogowych). Po niezbędnym zmieszaniu ucznia z błotem i serią nie oczekujących odpowiedzi pytań o etiologię tego stanu rzeczy, Miszcz przechodzi do nauczania. Tak, Miszcz naucza długo, posiłkując się licznymi argumentami i figurami retorycznymi o charakterze straszenia i wzbudzania poczucia winy.

Nie łudźmy się jednak, że Miszcz swoimi naukami wprowadzi uczniów w spowite mgłą obszary owej niezbędnej a kompromitująco niezgłębionej wiedzy. Miszcz naucza bowiem o tym, że jego uczniowie są STUDENTAMI. A studenci to istoty genialne (choć przy tym, jak Miszcz argumentował wcześniej - leniwe i przesiąknięte do szpiku kości taką ignorancją, że aż żal cytować). Studencji widząc rozpiskę doskonale winni wiedzieć, że pod punktem "Polska kultura XXI wieku" kryje się wykucie na blaszkę składu procentowego pudru Dody, bo to wszak rozumie się samo przez się. Student nie śmie przy tym zgłosić, że rozpiska jest jakaś taka ogólnikowa, pokręcona i nie wiadomo u licha co, gdzie i jak, bo student jest STUDENTEM, więc powinien takie rzeczy wiedzieć a priori. Bo to nie szkółka niedzielna, moi mili państwo!

Student ponadto kocha wiedzę, i to tak bardzo, że sprzedaje ostatnią sukmanę by wejść w posiadanie wszystkich pozycji z niekrótkiej listy podręczników zalecanych, no bo to nie jest jakaś interna żeby kserować podręczniki. Student nie ma też życia towarzyskiego, gdyż każdą wolną chwilę przesiaduje w bibliotekach by wynajdywać tam informacje o akutrakach i innych modelAchnapinAch. Tzw. s t u d i o w a n i e, to wentyl bezpieczeństwa dla Miszczów - zrzucający na studenta wszelkie miszczowskie błędy, niedopatrzenia, lenistwo, olewanie czy też zrobienie wejściówki z tematu następnych ćwiczeń (student winien być też przygotowany na minimum parę zajęć do przodu i dokładnie uważać na wszystkie dopiski typu "por. roz. 2" bo one implikują automatyczną znajomość rozdziału 2, choćby nawet w jednym akapicie pisało "por. cała reszta podręcznika").

Ależ co to?! Czyżby żywot studenta malował się nam w tak pesymistycznych barwach? Skąd! Miszcz łaskawie da nam szansę naprawienia naszych błędów i wypaczeń. Cóż z tego, że jej wysokość rozpiska jest równie pokręcona, niejasna i doskonale enigmatyczna, podręczniki z niekrótkiej zalecanej listy niezmiennie powypożyczane z biblioteki a na kursach telepatii brak miejsc (telepatia jest niezbędna by znaną i uznaną techniką selektywnego mnemownikania przeniknąć czaszkę Miszcza i uzyskać informację, jakich to u licha informacji od nas oczekuje).

Wszystkie te miszczowskie zagrania mimowolnie przypominają mi zwykłe codzienne międzyludzkie gierki, w których oczekuje się od drugiej osoby spełniania niewypowiedzianych pragnień czy potrzeb zupełnie jakby ta druga osoba miała zdolności telepatycznego ich odgadywania lub też była ultrawrazliwym rejestratorem każdego drgnięcia nastroju. Czy nie byłoby prościej zwyczajnie powiedzieć jasno, czego się oczekuje? Zamiast wykonywać dziwne sabotujące gesty i zachowania zwyczajnie powiedzieć "chcę byś dzisiaj był ze mną"? Czy tak trudno jest nazwać akutraka po imieniu? ;)

Murek (niezrozumienia co autor rozpiski miał na myśli ;)

W labiryncie (wiedzy protetycznej i nie tylko)

Gdy potrzeba przypili... :]

PS. Akutrak (właściwie Accu-trac) wygląda tak:

Niezbyt urodziwy. Jakby go obrócić o 90 stopni przeciwnie do kierunku wskazówek zegara przypomina mi martwe rybki mojego Taty, którymi miałam się opiekować a które ugotowały się (nieumyślnie! nieumyślnie!) w akwarium w pewien smutny gorący czerwcowy dzień.

Pamięci rybek poświecam (po jednym dla każdej, niech będzie sprawiedliwie):

Niestety, niestety, to była zbiorowa egzekucja. Dlatego nie zostałam weterynarzem, rybakiem ani rybitwą a od tego czasu nie mamy w domu akwarium.

niedziela, 2 listopada 2008

Polimetakrylan metylu wyzwala ;)


Oto co zrobiła dziewczyna Mallory'ego zamiast nauki materiałoznawsta. Niestety po pięciu zdaniach polimeropapki o metakrylanach metylu i ftalanach dibutylu robi się wszystko oprócz czytania szóstego zdania. Jednakoż to co wyszło nie ma najmniejszego związku z materiałoznawstwem ;) Za to trochę zainspirowane piosenką Tricky'ego "Cross to bear".