piątek, 31 października 2008

Pilsko bajdełej

Zaprawdę powiadam Wam, moi mili, o intensywności i uroku wypadu turystycznego bynajmniej nie świadczy z pasją pałające z nieboskłonu słońce czy perfekcyjna przejrzystość atmosfery, ani też wprawiające w rozedrganie aparat ruchowy oka krajobrazy. Smak moich wypadów w góry kreśli się ostatnio pod znakiem zbaczania ze szlaków. Nie wiem czy to kwestia polityki oszczędnego gospodarowania farbą przy oznaczaniu tras czy też lekkomyślnego oddawania się kontemplacji przyrody lub absorbującym konwersacjom skutkujących niezauważaniem tychże znaków, ale bez zagubienia się - rzec można - nie ma wypadu.

Również i tym razem, po triumfalnym zdobyciu Pilska (triumfalnym, bo przełamującym złą passę braku górskich - szpiglasowych - szczytowań ;) nadszedł moment nietriumfalnego stwierdzenia na rozdrożu, że oto żadna z dróg nie uśmiecha się do nas żółtym znakiem. Pozostało niepysznie zawrócić, co przygasiło nieco nasze entuzjastyczne nastroje po świeżo przeżytych pieknych wrażeniach. Bylismy już zmęczeni, głodni (w plecakach została już tylko jedna mocno wygnieciona kanapka, której nikt nie chciał zjeść), robiło się ciemno, niektórzy byli nienauczeni na ortodoncję i protetykę no i już oczyma duszy jedliśmy smakowity posiłek w restauracji "Smrek" w Korbielowie, a tutuaj rozczarowanie - trzeba się cofać, nie wiadomo przy tym jak dlugo.

Pesymista powie w takiej sytuacji "O Booooże, przecież musimy się przeraźliwie daleko cofać, ostatni znak widziałem ponad godzinę temu" co zezłości człowieka, który optymizmem mami swój umysł "Eee, przecież raptem 10 minutek temu widziałam jakąś drogę odbijającą w bok, pamiętam, to musiała być ta właściwa".

Właściwy szlak odnaleźliśmy dzięki z niebios wprost zesłanemu turyście, który szedł w przeciwnym kierunku wąziutką ścieżynką wiodącą nieco wyżej zboczem góry. Owa ścieżynka była doprawdy z kunsztem oznakowana dokładnie tak, by nikt jej nie zauważył idąc tak jak my w stronę Korbielowa. Gdyby nie ten turysta (niech mu Bóg w potomstwie/dewizach wynagrodzi - niepotrzebne skreślić), pewnie sprawdziłby się pesymistyczny wariant i musielibyśmy cofać się niemal do początku szlaku.

Najlepsze jest jednak to, że po jakimś czasie wąska ścieżynka doprowadziła nas... dokładnie do owego nietriumfalnego rozdroża, na którym zawróciliśmy. Gdybyśmy wówczas poszli dosłownie 10 metrów dalej (bo przeszliśmy kilkadziesiąt metrów każdą z dróg pod kątem ukrytych dalej znaków) zobaczylibyśmy radosny żółty pigment na korze anemicznego drzewka. No ale my lubimy ten dreszczyk niepewności pod tytułem "Gdzie my u licha jesteśmy?" :)


Mantelek jak mentelek, ale ta chusteczka z koronką mnie wprost rozczuliła
(a na skraj załamania nerwowego doprowadziła mego towarzysza, który z nieznanych przyczyn nie wykazywał zrozumienia dla mojej niewinnej skłonności do skrupulatnego obfotografowywania rozwalających się chatek. Chyba śpieszyło mu się na szczyt. No ale szczyt nie ucieknie, prawda? ;)

Hala Uszczawne

Gdzieś między Halą Uszczawne a Halą Malorka (polecam niebiesko-czarno-zielony szlak z Korbielowa na Halę Miziową - sielsko-spokojnie-urokliwy)

"Lonely little love dog that
No one knows the name of "

Little dog nie był znowu aż taki lonely, bo wylegiwał się w słoneczku przed schroniskiem na Hali Miziowej gdzie wzbudzał ogólną radość i wesołość wśród lokalnej dziatwy.
(bajdełej anglicyzmy of course na cześć pewnego sympatycznego professora A. Heir'a :], który niedawno przybył z Wysp Szczęśliwych Stomatologów, by przez serię rewelacyjnych wykładów pod wieloznacznym tytułem "Influence of snacks on oh-my-god-what-a-huge-amalgams" wytępić zacofanie i wszechobecny ciemnogród w naszym kraju) :>

Po samiuśkie Tatry, hej!

Do dna!
(nazwa Pilsko według mądrości ludowej wywodzi się od "opijania się" orawskich zbójników, którzy mieli zbierać się na szczycie. Tradycje trzeba pielęgnować, choćby w wersji soft ;)

Wyspy na chmur oceanie

A na deser - orzeszek w czekoladzie... :]

sobota, 25 października 2008

Stoma highlights

Nie kminię wprawdzie jakim sposobem na III roku może być VII semestr, ale bez względu na matematyczne fenomeny i machlojki semestr ten jest faktycznie full mega wypaśny, znaczy się (używając słownictwa akademickiego) - ziomowy... :]


* * *

Niedawno na zajęciach z psychologii dwóch przedstawicieli nielicznej populacji mężczyzn z mojej grupy prelegowało na temat pracy z tzw. pacjentem trudnym czyli roszczeniowym. Ta fantastyczna prezentacja zawierała wiele cennych wskazówek praktycznych typu "pozwól, by pacjent wyżył się na asystentce zanim zostanie dopuszczony przed oblicze lekarza" ;) Ostatni slajd jednak powalił wszystkich na łopatki, bowiem brzmiał on tak:

"Warto być przygotowanym na najgorsze - gaz pieprzowy i paralizator pod blatem biurka to dla lekarza ostatnia linia obrony przed wyjątkowo agresywnym pacjentem"

Widzicie więc moi mili - niełatwy jest żywot stomatologa! To profesja wysokiego ryzyka nie tylko ze względu na gryzące po kostkach histeryczne dzieciaki czy prątkujących ze ślinotokiem. Akcje Delta Force to bułeczka z masłem przy obłaskawianiu agresywnego pacjenta. Osobiście uważam, że gaz pieprzowy i paralizator pod biurkiem to ZDECYDOWANIE za mało - mały M1911 czy granacik ręczny to minimum niezbędnego wyposażenia gabinetu, powtarzam z emfazą - MINIMUM! :>

Warto być przygotowanym na najgorsze ;)

sobota, 18 października 2008

Chłamstwa

Sięgnij, drogi czytelniku, do podejrzanych zakamarków swego umysłu i spróbuj przypomnieć sobie ile razy podczas przeciętnej 10 minutowej rozmowy telefonicznej zdarza Ci się minąć z prawdą, wywieść rozmówcę w pole, zbałamucić go nieco, zwieść na grząskie bagna manowców czy też barwną paletą werbalnych pigmentów podkolorować rzeczywistość? Otóż pewni ludzie obdarzeni niepomiernie światlejszymi umysłami niż mój czy Twój (a zwący się dumnie naukowcami) obliczyli i orzekli, że fizjologiczną normą są 3 kłamstwa na przeciętną 10 minutową rozmowę. "Uffff" - słyszę westchnięcie ulgii tych, którzy wyliczyli sobie dwucyfrową liczbę kłamstw. "Phi!" - prychną ci, co naiwnie sądzą, że kłamią zdecydowanie mniej. Dlaczego naiwnie? Otóż sprytniutki konglomerat neuronów jakim jest nasz mózg potrafi zbajerować nawet swego właściciela - każdy nas kłamie znacznie częściej, niż sobie to uświadamia. Na podstawie faktu utraty kontroli nad rachubą wymykających się nam mimowolnie (lub nie) kłamstewek, można by rzec, że jesteśmy kłamcoholikami, i co najgorsze, nie będzie to przesadne nadużycie.

Wszystko to dlatego, że jesteśmy ewolucyjnie zaprogramowani do kłamania. Ten kłamstewkowy dobór naturalny tłumaczy się w ten sposób, że nasi przodkowie, którzy umieli trzymać język za zębami czy też kadzili władcy i umieli mu się przypodobać, zyskiwali lepszy wikt i opierunek, dzięki czemu mogli płodzić więcej kłamiącego potomstwa. Tak prawi psychologia ewolucyjna. Ja śmiem zapytać, dlaczego w takim razie nie otrzymaliśmy wszyscy w pakiecie z darami po przodkach lizusostwa i wazeliniarstwa? No ale po co się czepiam, taka zgrabna to teoria usprawiedliwiająca każde "Świetnie dzisiaj wyglądasz!" (w domyśle: "Zrobiłaś lifting czy przeszczep?").

Jednak jakby nie patrzeć, przemilczanie prawdy lub mówienie nie tego, co bezczelna myśl nam podsuwa jest niezbędnym elementem przetrwania w społeczeństwie, co też wmawiają nam od dziecka ("Karolku, nie można mówić tej pani że jest gruba, śmierdzi i ma wszy"). Razem z niemym nakazem, by chwalić obiadek cioci (mimo że włóknisty kotlet uporczywie staje w gardle) otrzymujemy cały przekaz moralny o uczciwości, prawości czy ósmym przykazaniu.

Niejednoznacznie też maluje się w aspekcie kłamstwa pozornie uniwersalny imperatyw kategoryczny Kanta („Postępuj zawsze według takiej maksymy, abyś mógł zarazem chcieć, by stała się ona podstawą powszechnego prawodawstwa“). Genialna w swej prostocie zasada: czyń tak, jakbyś chciał, by wobec ciebie postępowali inni - ale... czy zawsze chcemy by mówiono nam całą prawdę? Jeśli odpowiedziałoby się sobie na to pytanie przecząco, znaczyłoby że kłamstwo jest moralnie usprawiedliwione.

Z moich osobistych badań terenowych nad kłamstwem mogę się poszczycić podjęciem 40-dniową eksperymentalnej próby mówienia li i jedynie prawdy. Trzeba przyznać, że nie było łatwo i nieraz gimnastykowałam do granic możliwości najruchliwszy mięsień ludzkiego organizmu (czyli język:P). Wynik: 2 kłamstwa, wprawdzie żadne tam gigantyczne mistyfikacje zapierające dech w piersiach, ale jednak. Okazało się jednak, że od półprawd i ćwierćkłamstewek da się odzwyczaić. Zupełnie! Na dowód, że nie mijam się z prawdą w tym stwierdzeniu przytoczę szczyptę faktów:)

W jakich sytuacjach najczęściej kłamiemy? Oczywiście podczas rozmowy telefonicznej (brak efektu "czy te oczy mogą kłamać";). Ciekawe jest jednak to, że częściej kłamiemy podczas bezpośredniej rozmowy niż pisząc maile. Podobno ludzie obawiają się kłamać w formie elektronicznej, gdyż kłamstwa pozostają w trwałej formie i potencjalnie mogą być wykorzystane przeciwko nim. Podobno - bo coś nie chce mi się wierzyć, by komuś łatwiej przeszło przez gardło wypowiedziane patrząc prosto w oczy "Nie kochanie, to nie perfumy mojej kochanki tylko nowy odświeżacz powietrza w WC w biurze" niż sms "Muszę zostać dłużej w pracy". No ale wyniki doświadczeń też czasami kłamią;)


"Ze światła poczęte

moje miasto"

sobota, 11 października 2008

Terapia joNasza

"Witam Państwa. To bardzo miłe, że wybraliście się dzisiaj do teatru. Mamy tutaj przypadek Jonasza. Mężczyzna narodowości polskiej - lat 40. Od pół roku nie wychodzi z domu." - te słowa przy akompaniamencie nieco psychodelicznej muzyki rozpoczynają spektakl "Terapia Jonasza".

Scenografia przedstawia się wielce smakowicie: na samym jej środku stoi fotel dentystyczny, gdzieniegdzie połacie trawy, stosy książek, samotna szafa (w której jak się później okaże urzęduje ojciec Jonasza, wielbiciel wspomnianych stosów książek i wysokoprocentowych trunków), klatki w których operują wokaliści i muzycy, a wszystko to skąpane w wielobarwnej grze świateł, chwilami z premedytacją oślepiających widownię, co tylko pogłębia nieco surrealistyczny nastrój. Na fotelu dentystycznym, tyłem do widowni siedzi nasz drogi Jonasz, wpatrując się w ekran, na którym wyświetlany jest film. Ów ciekawie nakręcony film przewija się przez cały spektakl i to mocny punkt przedstawienia - jego bohaterem jest Narrator (dobrze zagrany przez Jacka Bończyka, twórcę całego przedsięwzięcia), który wprowadza nas w marny żywot Jonasza i zachęca do czynnego udziału w jego terapii.

Bo Jonasz ewidentnie potrzebuje terapii - dobiegłszy czterdziestki ni stąd ni zowąd zamyka się w domu, odcina się od ludzi, nie odbiera telefonów, nie korzysta z internetu. Lekiem ma być modne słowo-klucz, czyli Terapia. Kandydatów do jej przedsięwzięcia jest wielu - oto bowiem poznajemy ważne osobistości z życia Jonasza (księdza Piórko, matkę kochająco-wypominającą-żyć nie pozwalającą, wuja - zażartego zwolennika kar cielesnych, wyalienowanego ojca, despotyczną żonę, epatującą nieco sadomasochistycznym erotyzmem lekarkę) a z nimi całą galerię ran, oskarżeń, błędów i traum, jakie są z nimi związane. Jednak czy to Jonasz potrzebuje terapii czy może owa grupka zatroskanych jego stanem osobistości? Czy terapia Terapii równa?

"Terapia Jonasza" to tak naprawdę musical (współtwórcą spektaklu jest Zbigniew Krzywański, gitarzysta Republiki). Dla mnie niestety było to wadą, gdyż ani elementy taneczne (w duchu transowych pląsów pacjentów psychiatryka) ani wokalne nie zachwyciły mnie, może też dlatego, że przyzwyczaiłam się do teatru, w którym środki wyrazu są nieco mniej spektakularne i skupiają się na grze aktorskiej. Trzeba jednak przyznać, że kilka piosenek było całkiem dobrych (zwłaszcza w wykonaniu Renaty Przemyk, grającej zaskakująco dobrze żonę Jonasza, Hortensję).

Zasadniczą wadą "Terapii..." była łopatologiczność przekazu - nie było tam niczego, co byłoby choć trochę aluzyjne, niedopowiedziane czy subtelnie ukazane. Nieskomplikowany odbiór, postawienie na warstwę wizualno-akustyczną oraz odrobina humoru (parę smakowitych odniesień do polityki i tych na władzy szczycie, "przed użyciem zapoznaj się z farmaceutą" w parodii reklamy, karykaturalne postaci) sprawiają, że spektakl ten jest po prostu dobrą rozrywką, a to sporo, lecz jak na teatr moim zdaniem trochę za mało. Temat depresji i innych psychowypaczeń, zwłaszcza w aspekcie paskudności współczesnego świata i nieodwracalnych traum dzieciństwa to wszak wdzięczny temacik, który wprost krzyczy o nieco więcej metaforyki i uogólnień, a nie tylko wypowiedziane ustami aktora podsumowanie "rozmawiajmy więcej" czy "pozwólcie mu żyć tak jak chce".

Atutem jest świetne fizjonomiczne dopasowanie aktorów do ról (np. wuj Wiechu, wprawdzie aktorsko nie zabrylował, ale za to, doprawiony złotą "ketą" na szyi i skórzaną kurtką, nie zdradzał ni krztyny inteligencji na swym obliczu ;). Wybija się jak zwykle świetna Elżbieta Okupska (rewelacyjny monolog!), choć żałowałam, że nie mogła rozwinąć pełni swych aktorskich skrzydeł. Moim faworytem jest też Jacenty Jędrusik, w roli księdza Piórko urzekająco wyśmiewający wszelkie stereotypowe przywary duchownych. Począwszy od fryzurki, mimiki aż po każdy gest i spojrzenie - bomba i delicja! Dzięki Bogu, że istnieją stereotypy :)


Nawet wnikliwe poznawanie "broni" przeciwników nie zagwarantuje zwycięstwa (Czescy kibice przed meczem z Polską, nieopodal stadionu Śląskiego) (hip hip hurra dla Polaków!)

Ładny jesienny kiczyk :)

Jesień się barwami panoszy

Drzewa stoją w rzędzie gotowe na strzał

Akcja "(prze)Karm kaczki" :>

Męskie rozrywki

Świątynia komerchy - aż traci się ostrość widzenia;)

niedziela, 5 października 2008

sPokój

Jedząc niedawno krupnik i wertując z nudów znajdujące się nieopodal czasopismo, natrafiłam na cytat, autorstwa Pemy Cziedryn:

"Jeśli odczuwamy rozpacz, zakłopotanie lub gniew, to myślimy, iż naprawdę coś zepsuliśmy. Jednak poczucie emocjonalnego wrzenia nie jest duchowym faux pas. To właśnie tu uczymy się, jak zaprzestać walki z samym sobą. Tylko gdy jesteśmy w stanie zamieszkać w tych miejscach, które nas przerażają, uzyskujemy niewzruszony spokój".

Te 4 zdania zawiesiły mnie na sobie do końca krupniku. Uwagę moją przykuwają zazwyczaj albo rzeczy mądre i zadumania warte, albo bezdennie głupie, ale brzmiące tak, że mimowolnie próbuje się doszukać w nich ukrytego sensu. Tym razem jednak nie wiedziałam, do której kategorii zakwalifikować ów cytat. "Przeintelektualizowane grafomaństwo" - oceniła osoba, której go pokazałam. Fakt -pierwsze zdanie jest dziwne, drugie ocieka truizmem, trzecie jakby ni przypiął ni przyłatał, za to czwarte jest istotnie mądre i uderzyło we mnie w struny, na których ostatnio pogrywałam sobie. Bo to jasne, że każdy czegoś się boi i że obawami nieraz wymurowany jest mur dookoła nas lub (co gorsza) między nami. O strachu można by długo opowiadać i ostatnio często i długo o nim słucham. Dokładnie wtedy, gdy sobie myślę, że nie ma sensu się bać i gdy prycham strachowi w jego nieszlachetne oblicze. Także polecam nocne spacerki cmentarzem i zagadanie do pająka w kącie pod sufitem;)