czwartek, 31 lipca 2008

Bittersweet

Pierwszy raz nie należał do najprzyjemniejszych i wyraźnie odbiegał od tego, co mogłam sobie wyobrażać. Jednak drugi raz i kolejne, były już jak marzenie. Dołożywszy do tego kijki, w 7-milowych butach wprost płynie się po rozgrzanych palącym słońcem polach, łąkach, lasach (czy także i górach, przekonamy się wkrótce).

Bez zaskoczenia przyjęłam komentarze ludzkości na temat kijków trekingowych. Niektórzy bowiem osobnicy z populacji zamieszkującej moje miasto, mają skłonność do werbalnego ustosunkowywania się, do tego co widzą. Dzieje się to z nie do końca znanych mi przyczyn, ale każdorazowe joggingowanie główną arterią tej pięknej mieściny ubarwiane jest tekstami typu „Gdzie się pani tak spieszy?” tudzież „Może panią podwieść?’”. Z kijkami nie mogło być inaczej, może tylko z ciut większą pomysłowością i nie do końca udanym błyskiem domniemanego humoru.jkl
gh
* * *

Wczoraj na natrafiłam na artykuł, niezbyt przychylnie wypowiadający się o ryanair, którymi to liniami będę miała (nie?)przyjemność szybować już wkrótce. Sprawa ma się podobno tak, że załoga jest bliska omdlenia z wyczerpania, piloci nie mają map, bagaże permanentnie się gubią, samoloty spóźniają lub są przekładane, a skarg i zażaleń się nie przyjmuje.

Niechże i nie serwują mi na pokładzie kawioru z szampanem, mogę też lecieć w ścisku godnym autobusu linii 94 w godzinach szczytu a także przymknę oko na ewentualne wypadające śrubki z skrzydła samolotu, ale po prostu rozdziera moje serce wizja, że mój planowany skrupulatnie od miesięcy, logistycznie przemyślany, poddany wieloaspektowej analizie, skonsultowany z znanymi i mniej znanymi (ale za to znającymi się na rzeczy) autorytetami, precyzyjnie zważony i raz jeszcze poddany gruntownej selekcji, przetestowany w pocie czoła, piękny, niemal profesjonalny, wygodny, a co najważniejsze, jak powietrze i nogi potrzebny na Camino, sprzęt zostanie zagubiony na zawsze.

Dobrze, że artykuły na tym portalu z natury rzeczy są przejaskrawione i dla efektu pisane w konwencji „biało-czarnej”. Bo jeśli nie, to niech lepiej modli się właściciel linii, bo zemsta moja będzie perfidna a łaska mimo błagań nie nadejdzie! Jak trafi taki do mnie na fotel, podejdę do niego powoli i z złowrogim spojrzeniem, wywijając największymi dostępnymi na rynku kleszczami, obleczona w specjalnie do tego celu przeznaczony fartuch obficie zbrukany krwawą posoką, po czym włączę wiertarkę turbinową na najwyższe obroty i pozwolę mej ofierze wsłuchać się w przeszywającą do kości melodię z stomatologicznego koszmaru. Następnie prysnę na koszulę od Bossa wytrawiaczem i dmuchnę dmuchawką w gałkę oczną (a może i w ucho)! Na koniec, upojona słodyczą tak okrutnej zemsty prychnę sarkastycznym śmiechem, wyćwiczonym do perfekcji przez lata oczekiwania na godzinę zemsty. Oj tak ;)
jkl
* * *
nv
Są takie zwycięstwa, których osiągnięcie wymaga dokładne tyle, ile wynosi granica możliwości. Są one gorzkie w smaku, sprawiają, że czuje się, jak idiota, który ponosi niewiarygodny trud dla czegoś bezwartościowego. Jednak gorzki smak mija, a liczy się tylko to, że tym razem się nie poległo.

b Złocisty to był dzień...

bn
...Błękitne zadumanie


Antybiedronkowe skrzydełka


wtorek, 29 lipca 2008

ReminiScENcja

Sny to nieco tandetny temat do opowiadania i zagajania, prawie w randze rozmów o pogodzie, ale ja bardzo lubię słuchać czyichś snów, bo sny mówią o człowieku niejedno (choć niekoniecznie ma to związek z tajemną wiedzą rodem z senników). Lubię też sny opowiadać, bo to (poza swoim stereotypowym ładunkiem kiczu à la nastolatka śniąca o swym księciu bajki) celebrowanie tajemnicy swojego umysłu i tego, co się zwie podświadomością.

U mnie sny zazwyczaj to klasyczne reminiscencje (naturalnie w krzywym zwierciadle) zdarzeń przeszłych, projekcja lęków i obaw przyszłych lub niezwykle przyjemne senne urzeczywistnienie pragnień. Wszystko to oczywiście potraktowane z pasją blenderem.

W filmie The Talented Mr. Ripley* Dickie Greenleaf, grany przez cudownookiego Jude’a Law (przeczącego dogmatowi, że podobają mi się wyłącznie bruneci :) mówi, że każdy posiada jeden talent. Pan Ripley posiadał trzy, i kiepsko z ich powodu kończy. Chryzostom Cherlawy, poczciwy opryszek z genialnej książki Niziurskiego, to „dziecię siedmiorga talentów”, obdarzone hojnie przez naturę talentem mimicznym, pedagogicznym, choreograficznym, geologicznym, astrofizycznym, osmotycznym (zapewne też w pakiecie z osmotycznym jest talent konfabulacyjny:P) i kieszonkowym (wybitnym, oj, wybitnym). Ja zaś nieskromnie twierdzę, że talentów posiadam również co najmniej jeden i czerpię z nich zazwyczaj profity, tak jak z moich paru sennych tricków (choć to akurat nieszczególny talent, bo jakieś senne machlojki każdy ma). Potrafię wybudzić się, gdy sen przybiera niepożądane tory lub też, gdy czuję, że się budzę, lub też wręcz całkowicie otrzeźwiałam z wymarzonego snu, mogę znowu zasnąć i śnić dokładnie taki scenariusz, na jaki mam ochotę (coś jak świadomy sen, ale nigdy się tego nie uczyłam).

Dzisiaj śniło mi się, że umarłam, ale po śmierci było dokładnie jak w wierszu "Inaczej wyobrażałem sobie śmierć (...)" - „wszystko czuję/widzę wszystko/pozostając na prawach trupa/bez możliwości jęku/drgnienia/poruszenia się”. Niekoniecznie przyjemna sprawa. Obrazująca albo to, ze tego dnia sobie rozmyślałam o zjawisku, jakim jest śmierć lub też (co bardziej prawdopodobne), że tak się objawił strach przed śmiercią, a wcześniejsze rozważania były jedynie ośrodkiem krystalizacji. Skończyło się to szybko autosugestywnym wybudzeniem.
Tego dnia zastanawiałam się nad strachem przed śmiercią. Może to głupie, ale najbardziej boję się fizycznego bólu (przynajmniej w sferze świadomej). Oprócz lęku przed chwilami upływającymi między (powiedzmy) przerwaniem ciągłości tętnicy udowej lub połknięciem jakiejś trucizny a śmiercią, jest też lęk o to, co po tak zwanej śmierci nadejdzie. Myślę sobie, że teoretycznie nie powinien się bać śmierci ktoś, kto żył dobrze i wierzy głęboko w to, co wiara chrześcijańska przyjmuje na temat życia po śmierci. Ergo, jak głęboko wierzymy wyznaczać powinno to, jak bardzo boimy się śmierci. Często się zdarza, że z wiekiem lub w obliczu rychłego zejścia z tego świata zwiększa się czas, jaki człowiek przeznacza na modlitwę i sprawy religijne. Wiara staje się potrzebna, by okiełznać ten lęk.
Kiedyś myślałam, że wiara jest ucieczką ludzi słabych. Teraz myślę, że trzeba być silnym by wierzyć. Kwestionowanie jest wpisane w naturę człowieka, a wierząc, trzeba przyznać przed sobą, ze istnieje coś niewytłumaczalnego, co tłumaczy niewytłumaczalne i czyni wszystko sensownym i celowym. Jakkolwiek dziwnie to brzmi, o to mi właśnie chodziło.
jkjk
jkklj
Buszując(y) w zbożu


"Green eyes
You're the one that I wanted to fiiiiind
And anyone who tried to deny you
Must be out of their miiiiiiiind" :)
gf

* "Utalentowany pan Ripley" to bardzo dobry film, polecam jesli kto nie widział.

niedziela, 27 lipca 2008

7-mil(ion)owe błędy.

Cześć laska – słowa te dotarły do neuronów w moich płatach skroniowych, po tym jak głęboki męski głos przejeżdżającego obok rowerzysty, wprawił w wibracje moją błonę bębenkową, przylegający doń młoteczek i całe dalsze ustrojstwo o celach transmisyjno-transdukcyjnych. Doprawdy nie wiem czy to oślepiający blask światła, czy to niezidentyfikowane substancje psychoaktywne (w końcu na ulicy, na której ów incydent miał miejsce, w przydrożnych rowach znaleźć można niejedno opakowanie po Relanium) czy też inne złożone przyczyny sprawiły, że ów mężczyzna miał tego dnia i o tej konkretnej godzinie zaburzone zdolności percepcyjne.
* * *

Moje 7-milowe buty, nie muszą wcale za jednym krokiem pokonywać 7 mil, powinny one jedynie po przejściu 7 mil sprawiać, że będę się czuła jakbym przeszła zaledwie jeden krok.
Tak byłoby w świecie idealnym. W świecie zaś bliższym subiektywnej projekcji, jaką zwykliśmy nazywać rzeczywistością, moje 7-milowe buty po dziewiczej przechadzce spisały się niesymetrycznie, but lewy celująco, but prawy trochę doskwierał w okolicach kostki, wzbudzając niepokój, czy aby ciężko wyuczone pieniądze nie zostały źle zainwestowane. Trzeba się też przyzwyczaić do twardej podeszwy. Chwilowo painkiller magicznie załatwił sprawę, ale mam nadzieję, że z założenia mające być butami 7-milowymi, okażą się być nieco bardziej przyjazne w użytku. Który to użytek, zbliża się wielkimi krokami. Już odliczam! :)
* * *

Nie wiedziałam do niedawna, że samoloty produkowane przez firmę McDowell-Douglas dla Boeinga łatwo poznać po (wielo)rybim ogonie samolotu i okołoodwłokowej lokalizacji silników (special thanks dla mojego eksperta od awiacji, który już sam dobrze wie kim jest i który tak mi wczoraj zaimponował wieloma rzeczami:*).
Nie wiedziałam też, że tylko człowiek ma unikatową i niesamowitą właściwość płaczu emocjonalnego, oraz że we łzach wydzielamy m.in. ACTH, oraz że kobiety płaczą częściej z powodu prolaktyny.
Nie wiedziałam, że Kafka mógł napisać coś, co przeczytam szybko, bez zmuszania się i nawet to zrozumiem.
Są jednak rzeczy, które wiem i pamiętam lepiej niż cokolwiek, a ciągle muszę je sobie przypominać na własnych, ciągle tych samych błędach.
fgfdg
Skrzyżowanie cellentani z spaghetti. Taki makaron byłby moim ulubionym;)yufu
k
kPunkt(y) rosy.
fg
Skrzypiąca rosa.
fgdhj
jk
Simply liked it.

poniedziałek, 21 lipca 2008

Szlak smakoszy przegrzebków*

Doszłam do wniosku (dzięki deliktnej sugestii pewnej praktycznej osoby), że warto by dowiedzieć się czegoś o św. Jakubie, jako że Camino de Santiago zwie się wszak Drogą św. Jakuba, jej symbolem jest muszla św. Jakuba, nimi też oznaczony jest szlak a takież muszle dzierżą dzielni pątnicy. W drodze możemy zanocować w schronisku prowadzonym przez bractwa pątnicze św. Jakuba Apostoła, wreszcie według tradycji ciało św. Jakuba spoczywa właśnie pod katedrą w Santiago de Compostela. Generalnie gdzie się człowiek nie ruszy – wszędzie ów święty.

Jako że wiedzę warto zdobywać ze źródeł rzetelnych i sprawdzonych, zerknęłam do wikipedii. Posiada ona w swych nieocenionych dla ucznia i studenta zasobach, aż sześciu św. Jakubów. Odrzuciwszy jednak m. in. dwóch męczenników chińskich o wdzięcznych przydomkah Yan Guodong czy Zhao Quanxin, wyszło na to, że poszukiwany świety to Jakub Większy (Starszy), syn Zebedeusza. Rzeczony święty zdaje się, że nie był faworytem autora artykułu, według którego św. Jakub „czczony [jest] osobliwie w Santiago de Compostela gdzie (jakoby) znajduje się jego grób”. Jednak jakoś to „osobliwie” i niby to mimochodem dodane „jakoby” tchną niechęcią i ironią. Na stronach o jednoznacznej orientacji katolickiej nie znajdujemy już cienia wątpliwości: „[W Santiago de Compostela] do dzisiejszego dnia jest grób św. Jakuba”. Nie ma obiektywizmu na tym świecie (ale któż kiedykolwiek w to wątpił?).

Co by jednak nie mówić, św. Jakub Większy jest patronem wojowników, robotników, aptekarzy, farmaceutów (specjalnie dla Rey’a), kapeluszników, woskarzy, kowali robiących łańcuchy, pielgrzymów; jest opiekunem jabłek i ziemiopłodów; wzywany w modlitwach o pogodę i w przypadku reumatyzmu. No i jest patronem Hiszpanii. Zawsze mnie fascynowała wszechstronność niektórych świętych :)


Święty Józef

Ze wszystkich świętych katolickich
najbardziej lubię świętego Józefa
bo to nie był żaden masochista
ani inny zboczeniec
tylko fachowiec
zawsze z tą siekierą
bez siekiery chyba czuł się
jakby miał ramię kalekie
i chociaż ciężko mu było
wychowywał Dzieciaka
o którym wiedział
że nie był jego synem
tylko Boga
albo kogo innego
a jak uciekali przed policją
nocą
w sztafażu nieludzkiej architektury Ramzesów
(stąd chyba policjiantów nazywają faraonami)
niósł Dziecko
i najcięższy koszyk.

Andrzej Bursa


hide&seek :)


*przegrzebki zwane są też małżami (muszlami) św. Jakuba

Intrapsychiczny generation gap

W ramach przystawki odrobina teorii, jako że nie każdy miał nieopisane szczęście uczestniczyć w zajęciach z psychologii na wydziale lekarsko-dentystycznym mojej ulubionej uczelni medycznej w Polsce. Na tychże frapujących każdego przyszłego stomatologa zajęciach, pomiędzy zbiorowym delektowaniem się pomarańczami z psychologiczno-natchnionym, domniemanie relaksacyjnym akompaniamentem w tle („We własnym tempie, tak jak robisz jest dobrze, może niektórzy czują właśnie lekki świąd w lewym palcu u stopy” :P ) czy też grą w sałatkę owocową, poznaliśmy zarys analizy transakcyjnej Erica Berne’a.
Ów amerykański psychiatra pomyślał sobie, że w każdym z nas współistnieją trzy byty – dziecko, rodzic i dorosły. Od momentu narodzin kształtują się nasze wewnętrzne dziecko i dorosły, są niejako wdrukowywane w nas przez otoczenie. Nie możemy ich zmienić czy wymazać. Z kolei wewnętrzny dorosły to coś, czego musimy, a na pewno powinniśmy, nauczyć się sami. Dziecko, to najprościej rzecz ujmując nasze emocje, to zlepek bodźców, doznań, obrazów, dźwięków, z którymi mieliśmy styczność wczesnym dzieciństwie (do piątego roku życia). W dziecku odnajdziemy ciekawość świata, popędliwość, potrzebę odkrywania i doświadczania. Negatywne przeżycia dzieciństwa mogą odcisnąć piętno w postaci gniewu, lęku, bezsilności i innych negatywnych emocji, które mogą przejawiać się w dorosłym życiu. Te nasze dziecięce odruchy, potrzeby były zazwyczaj karcone, tłamszone, korygowane. Wszystkie zakazy, polecenia, upomnienia, normy reprezentuje i podszeptuje nam wewnętrzny rodzic (taki odpowiednik freudowskiego superego?). Rodzic to nasz wewnętrzny krytyk, który przywołuje do porządku, gdy nasze wewnętrzne dziecko za bardzo krzyczy „chcę”. Najbardziej dojrzały, prawidłowy z punktu widzenia psychologii element stanowi wewnętrzny dorosły. To on kontroluje i tłumi nadmierną ekspresję wewnętrznego dziecka czy dorosłego. Wewnętrzny dorosły winien być nadrzędnym dowódcą, powinien analizować refleksje pochodzące od zazwyczaj zbyt krytycznego rodzica, od zbyt emocjonalnego dziecka i podejmować dojrzałą decyzję. To by było na tyle, jeśli chodzi o mądre teorie.

Dla tych, którzy nie lubią marnować czasu:



Czasami, tuż po tym, gdy za bardzo poddam się głosowi wewnętrznego dziecka, następuje chwila otrzeźwienia i refleksji. Myślę sobie: co ja u licha zrobiłam, jak mogłam tak postąpić, czy mój dorosły zapadł w jakiś strasznie głęboki sen, wyjechał na urlop czy może urządził strajk generalny? To tak, jakby nagle ocknąć się z nożem w ręku i litrami świeżej krwi tętniczej rozbryzganej wokoło, zupełnie nie wiedząc jak i dlaczego, z bolesną świadomością, że trzeba to wszystko posprzątać, ponieść odpowiedzialność, dalej z tym żyć.
Może dlatego ciągle popełnia się te same błędy, że za wszelką cenę temperuje się dziecko karcącym głosem wewnętrznego rodzica (oj tego to ja mam wybitnie wykształconego, niestety), marnując na to całą siłę i energię, zamiast rozwijać wewnętrznego dorosłego? Niestety, zazwyczaj wybiera się drogi łatwiejsze. W dodatku bardzo trudno jest sprawić (w) sobie naprawdę dorosłego wewnętrznego dorosłego. Ale warto. Choć może to tylko idealizm, bo chyba nie znam nikogo, kto w tych ułamkach sekund, w czasie których podejmuje się tysiące codziennych decyzji, najczęściej oddaje głos dorosłemu.

René Magritte, Le fils de l'homme

* * *
Czego nie można wziąć w swoim bagażu podręcznym do samolotu? M. in. :
  • elektrycznego pastucha (trudno, ich wina jak mi się krowy rozpełzną po pokładzie!)
  • pistoleciku na wodę,
  • tyczek do ryżu, nunczaka, kubatony i kubasaunty (cóż to jest, u licha?),
  • strzelających zabawek bożonarodzeniowych (no mercy, trzeba się rozstać z ukochanym karabinkiem AK dostanym od babci pod choinkę…),
  • napojów alkoholowych o zawartości alkoholu w objętości przekraczającej 70% (stopień zawartości alkoholu 140%) (ja naprawdę nie wiem o co tutaj chodzi, ale cytuję ze strony ryanair.com),
  • lasek ze szpadami (sorry Mr Zorro, dziewczyna zostaje).

Kijków trekingowych też nie można, motyla noga!

piątek, 18 lipca 2008

Że ha!

Taki jeden gość, którego lubię, twierdził sobie, że są takie dni, których nie można nazwać inaczej niż "górzystymi", są one uciążliwe, by je przejść trzeba nieskończonej ilości czasu. Pozostałe dni klasyfikują się do drugiej kategorii - dni "spadzistych", z których zjeżdża się pędem śpiewając.

Co ciekawe, moje dni "spadziste" (te szczęśliwsze) paradoksalnie są wypełnione wspinaczką na najwyższe szczyty wyzwań, pokonywaniem najrozmaitszych przeszkód, przezwyciężaniem, nieraz z trudem niejednego.

Tak więc idę odmieniać dzień za pomocą prostych ingrediencji, takich jak przyjemne fale akustyczne, pewna (jeszcze przyjemniejsza) spora objętość monotlenku diwodoru oraz (równie przyjemna) reakcja spalania ;)

(znów nie na temat, znów Bursa :)

Doktor C bogacz i cudotwórca

a wszystko o własnych siłach
(trudne dzieciństwo o własnych siłach
gimnazjum o własnych siłach
medycyna o własnych siłach
willa wygodniejsza niż niebo
i dwa samochody piękniejsze niż gwiazdy
też o własnych siłach)
kolekcjonuje kadłubków
takich frajerów bez rąk i nóg
ma ich 22
czyli dwie jedenastki
i powiada
hopla chłopcy dziś uczymy się grać w piłkę nożną
- nie mamy nóg - chrypią ci abnegaci
- e bzdura - marszczy się doktor
ja szedłem przez życie o własnych siłach
o własnych siłach cuda zdziałać można
i mruga na pielęgniarza wysłużonego ex-sierżanta

pół roku trwały treningi w sanatorium za kolczastym drutem
ja nie wiem czy wyrosły im nogi
nie wiem jak to się stało
ale widziałem ich wiosenny mecz
grali chłopaczkowie w football że ha.

Andrzej Bursa


René François Ghislain Magritte, La grande famille

wtorek, 15 lipca 2008

Postanawiam nie postanawiać.

Postanowienia, mniejsze czy większe, dotyczące spraw ważnych lub zupełnie błahych, to coś, co łączy wszystkich ludzi. Podobno najczęściej postanawiamy zmieniać się na lepsze (rzucić palenie, schudnąć, więcej się ruszać etc.) z okazji Nowego Roku i wakacji (ponoć w styczniu ludzie wykupują najwięcej niewykorzystanych karnetów na siłownie).

Postanawianie pozornie jest rzeczą niezmiernie łatwą, zaś trwanie w nim zgoła przeciwnie. Sądzę jednak, że samo formułowanie postanowienia ma duże znaczenie i może brukować drogę do sukcesu lub też a priori pogrążyć pomysł (np. nie warto zakładać rzeczy niemożliwych do spełnienia, nieracjonalnie ambitnych lub wbrew sobie).

Sama otoczka postanawiania nie jest bez znaczenia. Zanalizujmy pierwszy z brzegu przykład pana Iks, który postanawia od jutra (magiczne słowa) rzucić palenie/nie jeść tłuszczy trans/zakończyć znajomość z kochanką/schudnąć 7 kg/ lub cokolwiek innego. Załóżmy, że postanowienie nie jest samorodnym pomysłem, który ni stąd, niż zowąd wykrystalizował w meandrach świadomości Iksa, tylko jest wynikiem perswazji z zewnątrz. Ba, Iksowi postawiono wręcz ultimatum. Co więcej, osobowości Iksa ma niezwykle wybujałą psychiczną III zasadę dynamiki Newtona (im bardziej ktoś naciska, tym bardziej Iks robi na złość). Zapytany, Iks zarzeka się, że postanowienia dotrzyma, zaklina się na wszystkie świętości, wierzy głęboko, potępia wszystkich niegodnie wierzących. Cóż jednak widzę? Oto Iks, wieczorem przed owym magicznym jutrem, wypala paczkę jedną paczkę papierosów za drugą/wcina tony przesyconych transami ciastek/zabawia się z kochanką we wszystkich możliwych pozycjach/pałaszuje w restauracji siedmiodaniową kolację z potrójnym deserem. W końcu od jutra wiodę ascetyczny wręcz żywot, wiec dzisiaj jeszcze mogę do woli – myśli sobie Iks. W takich okolicznościach, z takim nastawieniem szanse trwania w postanowieniu graniczą z błędem statystycznym, i aż nie chce się dręczyć Iksa słowami „a nie mówiłam” gdy o 9:47 jutro złamie swoje postanowienie.

Odrębna kwestia to cóż począć, gdy po dniach walki z samym sobą i godzinach autosugestii niestety na parę zaledwie metrów, ale jednak, zboczymy z ścieżki postanowienia.

Umberto Eco pisał, że „(…) tylko sztywność przykazań gwarantuje ich przestrzeganie. Tak samo jest z dietą: trzeba w sposób dogmatyczny przestrzegać poleceń lekarza, co najwyżej osiemdziesiąt gramów mięsa, co najwyżej pół kieliszka wina do posiłku. Rzecz nie w tym, że po zjedzeniu dziewięćdziesięciu gramów mięsa i wypiciu trzech zwartych kieliszka wina utyjesz w dostrzegalny sposób, ale w tym, że jeśli przejdziesz od osiemdziesięciu do dziewięćdziesięciu gramów – po tobie, bo nie ma już powodu, byś następnego dnia nie zjadł stu gramów, a potem nie zaczął objadać się jak zawsze” (Umberto Eco, „Drugie zapiski na pudelku od zapałek”).

Przez ostatnie sześć lat, czyli od czasu, kiedy przeczytałam te słowa, zgadzałam się z nimi w całej rozciągłości. Prawdą jest bowiem, że jeśli złamie się jakiś zakaz, przekroczy niewidzialną granicę, dużo łatwiej jest robić to znowu czy robić to w większym stopniu. Myślę sobie jednak dzisiaj, że Umberto Eco nie ma racji. Umberto pomija fakt, że popełnianie błędów jest głęboko wpisane a naturę ludzką (może bardziej niż cokolwiek innego). Zakładanie, że tak nie jest, że do końca życia będę przestrzegał postanowienia, jest głupotą, gdyż po pierwsze i tak kiedyś zdarzy nam się zbłądzić, po drugie, jeśli już zbłądzimy, będziemy czuć ogromną frustrację. Jeśli zaś z góry założymy, że może nam się przytrafić niepowodzenie, mentalnie przygotujemy się na nie, gdy w końcu ono nadejdzie, nie będzie takim szokiem i znacznie łatwiej znowu wrócimy do przestrzegania postanowienia. Nie lubię myślenia biało-czarnego: albo przestrzegam zakazu dogmatycznie, albo jestem stracony. To tak, jakby oddawać swoją wolną wolę głupiemu schematowi myślowemu – zbłądziłem to znaczy, że już po mnie – to bardzo wygodne, bo zwalnia nas z odpowiedzialności za dalsze odstępstwa od postanowienia. Nie ma to jak prywatna polemika z uznanymi autorytetami :P
* * *
Ja:
Nie musi pan zdejmować butów.
Zdejmujący jednak buty: Woli pani nie wiedzieć, co jest na tych butach…
(Hmmm… niech zgadnę: radioaktywny uran? Ślady krwi z świeżo popełnionego morderstwa? Zarodniki laseczek wąglika? Prątki Kocha? Coś jeszcze okropniejszego…?)

niedziela, 13 lipca 2008

Próba wody.

Wybierając się na Camino de Santiago, trzeba gruntownie przygotować się pod wieloma względami. Warto zadbać o odpowiedni ekwipunek i takąż formę fizyczną, by nie paść na dziób po wędrówce przez Pireneje, a także sprawdzić się w niekorzystnych warunkach atmosferycznych. Tego ostatniego raczej nie miałam w planach, jednak antycypujący los postawił mnie przed faktem dokonanym.

Wyszłam rześka i radosna na tradycyjny precaminowy spacerek. Słońce pałało z nieboskłonu oślepiającą jasnością, porównywalną z blaskiem uzębienia gwiazdy hollywoodzkiej po potraktowaniu szkliwa perhydrolem i światłem lampy LED.
Pierwszy kilometr
po cóż ja u licha wzięłam parasolkę, trzeba było wziąć krem z filtrem.
Siódmy kilometr
– zdejmuję okulary przeciwsłoneczne, by ujrzeć na horyzoncie złowrogo wyglądające chmurzysko.
Dziwiąty kilometr
– metodą rodem z lekcji geografii z podstawówce („na błyskawicę”) obliczam odległość epicentrum burzy; wyniki nie są zadawalające.
Kilometr jedenasty
– zaczyna kropić.
Kilometr jedenasty i 15 metrów
–jestem przemoczona, ze nie można bardziej ("aż mózg się marszczy":P )
Kilometr jedenasty i 600 metrów
– dobiegam do przystanku autobusowego. Tam też nawiązuję kontakt z zlęknioną niewiastą, która ma tą nade mną przewagę, że jest sucha i nie marznie w powiewach iście huraganowego wiatru, ja mam zaś tą przewagę, że się nie boję, a wręcz przeciwnie, cała sytuacja jest dla mnie całkiem zabawna. Pokrzepiającym uśmiechem oraz metodą perswazji werbalnej staram się wlać w przestraszoną hektolitry otuchy, ta jednak przyciska do twarzy złożone jak do modlitwy ręce, oczy wytrzeszcza w paroksyzmie przerażenia i wykrzykuje przy każdym uderzeniu pioruna imię Pana Boga swego (nie?) nadaremno. Trwamy w niedoli obserwując rwące potoki Amazonki przelewające się przez ulicę, samochody, które stają na poboczu rezygnując z jazdy w takich warunkach, karetki pogotowia jadące pomimo tych warunków (współtowarzyszka blednie), wreszcie bombardujący okolicę grad o średnicy pięciogroszówki (współtowarzyszka niemal mdleje).
Kilometr trzynasty – docieram do domu. Podliczenie strat: nienasycone macki burzy pochłonęły moją parasolkę (pierwszą, której udało mi się NIE zgubić zanim dokonała swego żywota ;P), okaleczoną przez burzę mnogimi złamaniami z przemieszczeniem. Podliczenie zysków – orzeźwiający prysznic, pranie ubrania gratis, bardzo dokładnie wymyte buty, stwierdzenie, że w deszczu idzie się całkiem nieźle, no że deszczyk indukuje wzrost (u dzieci, a może u osobników, który wyszli z fazy wzrostu a nie ukończyli 30-tki powoduje przyrost masy kostnej? :P)

* * *

Dzisiaj (barbarzyńsko) wczesnym rankiem, żegnając się na lotnisku zauważyłam, że długość i wylewność pożegnać jest odwrotnie proporcjonalna do stopnia ekspresji emocjonalnej czułości, jaką przejawia osobnik na co dzień. Ale być może próba badana była niereprzentatywna i nieobiektywnie wyłoniona ze społeczeństwa;)

Padało, oj, padało. Pada, oj, pada.

piątek, 11 lipca 2008

Koloidalne SPA

Tak wygląda misiek (tradycyjny, identyczny z tym, którego ongiś używano wobec mnie jako łapówki, bym udawała się na żłobkową banicję/przyjmowała zastrzyki bez układania ust w rozpaczliwą podkówkę i lania rozczulających dziecięcych łez) po 12-godzinnej kąpieli w wodzie mineralnej lekko gazowanej o średniej mineralizacji:

Na wschodzie misiek au naturelle, na zachodzie jak widać jednak niejakie zmiany (wbrew temu co twierdził Erich Maria Remarque)
(Adnotacja na specjalne życzenie genialnej twórczyni - doświadczenie przeprowadzone/wymyślone/sfinansowane w całości przez Madziuńka - tymczasowy pseudonim Red Hea..., sorry, Red HOTTT , o stronę etyczną przedsięwzięcia dbałam zaś ja;)

Propozycje kolejnych tabliczek: Nie pluć, nie oddychać za głośno, najlepiej w ogóle trzymać się z daleka, jeśli sytuacja gardłowa to dzwonek naciskać w rytm Eine kleine Nachtmusik (grave/lento), w ostateczności Do boju Polsko (prestissimo!), do właściciela domostwa zwracać się per waćpan lub waszmość pan, nie karmić psa (chyba, że dobrze umięśnioną, opaloną łydką - zaw. tłuszczu do 12% - Anatol ma problemy z wątrobą...)
Nie potrafię rozgryść czy na jednego psa przypada jedna tabliczka ostrzegawcza, czy też jest to znak ewolucji pupila, który najpierw był luźno hasającym pieskiem, potem zwykłym psem, by w końcu awansował do rangi złego psa? :)

czwartek, 10 lipca 2008

Pochwała bólu i mojego miasta

Chodzę, biegam, bike'uję, truchtam - i aż chciałoby sie rzec, że w związku z tym z dnia na dzień forma coraz lepsza, człowieka coraz mniej boli, w ogóle czuje się już prawie jak ten gość w żółtym obcisłym wdzianku na Tour de France. Ale guzik, wysiłek boli, człowiek jest wykończony po całym dniu, przeszedłszy 10 km pada na twarz i nie wyobraża sobie, że mógłby przejść 2-3 razy tyle. Z plecakiem do tego. Jednak życie mnie nauczyło (czy nie brzmię jak sędziwy starzec na łożu śmierci w ostatniej mowie do swych licznych wnucząt, prawnucząt i innych dybiących na jego spadek?) że wszystko co ma wartość zdobywa się w bólach i mękach. Jesli dostajesz coś za łatwo, bądź podejrzliwy. Albo szybko to stracisz, albo to bubel.
Bez szczególnego związku z całością, a jednak jakoś mi się skojarzyło:

Sylogizm prostacki

Za darmo nie dostaniesz nic ładnego
zachód słońca jest za darmo
a więc nie jest piękny
ale żeby rzygać w klozecie lokalu prima sorta
trzeba zapłacić za wódkę
ergo
klozet w tancbudzie jest piękny
a zachód słońca nie

a ja wam powiem że bujda

widziałem zachód słońca
i wychodek w nocnym lokalu

nie znajduję specjalnej różnicy.

/by Andrzej Bursa, któremu oddałabym mu własną aortę, żeby pożył dłużej na tym świecie i pisał więcej i dłużej/

W moim ulubionym lokalnym parku, Sosn..., o pardon, Świerklańcu, ochrzaniono mnie (w trzeciej osobie - szczyt chamstwa!) za ignorowanie tegoż znaku:




Mea culpa, ignoruję go niestety od zawsze, tak jak i tysiace innych ludzi, niechaj podniesie rękę ten kto nigdy nie hasał po parku z pieskiem (też nie wolno - znak na bramie), nie rolkował, nie pedałował itp.
Ów dziarski obrońca ładu społecznego niby to do żony rzucił aluzyjnym tonem A ta to jeździ na rowerze, zakaz jest i jeszcze się śmieje bezcz....... gdy znajdowałamn się na mej śmiercionośnej maszynie POZA centralną częścią parku, gdzie miałam fundamentalne prawo być na moim rowerze. Poza tym drobnym szczegółem, miał on całkowitą rację co do meritum (ale nie śmiałam się bezczelnie, ledwo drgnęły mi kąciki ust:P).
Jednak żywię głębokie przekonanie, że nawet jeżdżac na rowerze po zakazanym terenie nie przeszkadzam innym użytkownikom pięknego parku. No a poza tym, łamanie zasad od czasu do czasu, bez większych szkód na ludziach i rzeczach, jest niezbędne dla zachowania komfortu psychicznego i higieny ducha;)

Szkała fajnym miejscem jest

(złociste zboże, dużo polnego ładnego zielonego, żyjątka pełzająco- latające, cisza, czuje się prawie jak na wsi, nie tylko dlatego, że - zacytuję MM - wszędzie literalnie śmierdzi kupą, co wygrywa jednak z wonią spalin wziewanych jadąc z autobusem)



Ślimaki radzionkowskie - strzeżcie się!

środa, 9 lipca 2008

Do pewnych rzeczy trzeba przykładać wagę

I na odwrót, zwłaszcza, gdy się zamierza taszczyć na własnych plecach owe rzeczy, przez mniej więcej 800 km. Wtedy poznaje się prawdziwą wagę pewnych spraw.

Ale do rzeczy. Niedawno, podczas przeprowadzki z mieszkania, w którym mieszkałam na czas drugiego roku mych fascynujących studiów (bez cienia ironii, słowo!), odkryłam rzecz nie nową dla dziecictwa myśli ludzkiej, że człowiek jest niewolnikiem wszelakich przedmiotów. W czasie zaledwie 9 miesięcy jakimś cudem zgromadziłam w jednym niewielkim pokoju dobytek zajmujący: wielgachną walizkę (której po napełnieniu nie umiałam unieść, a do słabeuszy nie należę, o czym wiedzą ci, którym otwieram słoiki z mlekiem ;), trzy torby turystyczne również zacnych gabarytów, 2 walizki kabinowe, 12 reklamówek pospolitych (reclamosus vulgaris:) plus całe (literalnie) moje autko, z uwzględnieniem wszystkich zakamarków, znanych tylko długoletnim użytkownikom. Notabene do dzisiaj nie udało mi się rozpakować, ale to zapewne kwestia rozbuchanego wakacyjnie lenistwa i filozofii mañana.

Ale do rzeczy. Jedyną kwestią, której mañana się nie tyczy są skrupulatnei szczegółowe preparacje do Camino. Dzięki nim można posiąść bezcenną wiedzę m.in. o tym, że:

  • szczoteczka do zębów waży 13 g
  • a 5 agrafek + mała igła + 2 m nici całe 30 g
  • czasami trzeba stawić czoło dylematom iście hamletowskim - majtki czy ładowarka do aparatu fotograficznego?
  • lekkie jest piękne ;)
  • po ułamaniu rączki szczotce do włosów szczotka chudnie o 15 g
  • a po przełożeniu ketonalu (w ilościach hurtowych) z słoiczków do gustownych foliowych woreczków rodem z scen zatrzymań dilerów narkotykowych zyskujemy 22g
Co zobaczy przeciętny przechodzień na trasie Radzionków-kościół - CH M1 w Bytomiu:


Chaber bławatek / modrak (modry rak?) /wasiłek (potomek tolerancyjnego związku smerf Ważniak + smerf Osiłek?) / wołoszka (wołowata Włoszka?) / jasieniec (Ja-szaleniec - mówione szybko i z wadą wymowy?) / głowacz (...?) / Centaurea cyanus


Kto mi powie co to za szpileczkowate kuleczki?
jjjjjj

Scena zbiorowa.

hh

Jailed.

Rybacka filozofia

Rozchadzanie
Ostatnio zaczęłam chadzać tu i ówdzie, by się na dobrze rozchodzić przed na prawdę długą wędrówką, która nastąpi w sierpniu.

Miód dla mych uszu
Przeto nie zważając na deszcze niespokojone, takież wiatry ani na chmury złowrogie okrążyłam okoliczne jeziorko, z powodów niesprzyjającej aury mijając kilku zaledwie przechodniów i nieco liczniejszych rybaków. Mijając owych nieszczęsnych spacerowiczów bez wyjątku w strzępkach rozmowy dało się wyłuskać wysublimowany wyraz kurwa, w różnych kombinacjach typu Jo żech się tak uchlał, kurwa, że jo pierdola, względnie I jo ci godom, kurwa... itd., itp. A specjalnie nie wzięłam mp3 by rozkoszować się głosami natury.

Non-whaler philosophy
Przeszłam więc do ambitnej próby zgłębienia filozofii lokalnego rybołówstwa, która od zawsze mnie głęboce frapowała. Zbliżając się do przedstawiciela gatunku odzianego w gustowny uniform moro, rozwalonego bezceremonialnie na leżaku nieopodal swoich wędek, upewniałam się w duchu, że z całą pewnością istotą tego szlachetnego hobby jest satysfakcja i przyjemność płynąca z niezmąconych chwil samotności, ukojenia myśli w bezbrzeżnej ciszy, harmonijnego obcowania z Naturą. Dumę z odkrycia Rybackiej Tajemnicy zmącił jednak fakt, że ów rybak bezceromonialnie rozwalony, z afektem w głosie, dziką złością w oczach krzyczał do (zapewne też krzyczącego) rozmówcy No, kurwa, co ty mi tu, kurwa?! W gruzach legła też moja teoria pojmowania wypadów na ryby jako ucieczki przed apodyktyczną/oziębłą/gadatliwą/pospolicie upierdliwą żoną gdyż z obserwacji poczynionych dzisiaj w godzinach 16:30-18:00 wynikało, że 50% rybaków łowi w towarzystwie żony (możliwe choć mało prawdopodobne wyjaśnienie zjawiska: to nie żona a kochanka lub kumpel-transwestyta).

Master of pancakes ;)
Ukoronowawszy naleśnika z waniliowym twarożkiem soczystą maliną o brylantowym połysku, usłyszałam, że mój mąż będzie miał ze mną niebiański żywot, a gdy odejdę w jego ramiona, moja własna rodzina pomrze z głodu. Czy to może być komplement dla młodej kobiety w XXI wieku? Uważającej ponadto, że wrzeszczący feminizm w XXI to podkładanie nogi kobietom przez kobiety? Wierzącej przy tym w równość praw, przy jednoczesnym uznaniu i poszanowaniu immanentnych atrybutów każdej z płci? Lubiącej bardzo być przepuszczaną w drzwiach i doprowadzaną do granic złości przez seksistowskie kawały? Ano jak widać, może :P



Ostatecznie wyjrzało słońce, bo ono zawsze w końcu wychodzi :)

poniedziałek, 7 lipca 2008

O lojalności

l o j a l n y - prawomyślny; wierny prawowitemu rządowi a. monarsze; wierny i oddany jakiejś instytucji a. osobie (prywatnej); uczciwy, prawy, rzetelny w stosunkach z ludźmi.
(na podst. Słownika Wyrazów Obcych Władysława Kopalińskiego)

Znaczeń wiele, ale skupiłabym się na lojalności w małżeństwie (chciałoby sie napisać w miłości, ale miłość a małżeństwo to niekoniecznie terminy tożsame).
Granica między wiernością a zdradą - jedna z tych granic, które są bardzo szerokie, płynne, o zmiennych i zawikłanych brzegach. To od którego momentu zaczyna się zdrada jest sprawą wielce subiektywną - może to być zarówno spojrzenie (odczytane jako pożądliwe) w kościele na łydki grubej kobiety z trwałą ondulacją, spotkanie (zakwalifikowane jako potajemna schadzka okraszona woalką kłamstw, podlana sosem niedomówień) czy wreszcie - rzec można - klasyka zdrady, czyli pójście z kimś do łóżka. O ile początek określania czynu jako niegodny małżeńskiej obietnicy bywa subiektywny, tak z całą pewnością są takie czyny, słowa czy uczucia, które większość z nas bez wahania uzna za zdradę.
Ciekawe jest to, że granica ta nie ma bynajmniej charakteru uniwersalnego - to co wolno mnie, niekoniecznie przystoi mojemu małżonkowi (od wczesnego dzieciństwa wierzę głęboko w idealizm kantowski, stąd obserwując takie zjawisko trudno jest mi się zadziwić zaślepieniu zdradzających, zdradzanych, czy też łączących obydwie te role). W końcu karmisz się iluzją, że siebie znasz tak dobrze, masz swoje granice, wiesz, że to tylko niewinny filrt, ot taka sobie rozmowa, przyjacielska wymiana poglądów, uśmiech z czystej sympatii li i jedynie, to przecież do NICZEGO nie zaprowadzi, ale ONA - przecież ona może zrobić WSZYSTKO, NA PEWNO CHCE zrobić wszystko więc jej nie wolno. Lub inaczej - przecież ona robi to wszystko, mnie też się coś z życia należy. Nie ważne, że w tym "mnie też się należy" przekraczasz daleko to, czym ona cię zraniła. Bo już przekroczyło się tą granicę nienaruszalnego, teraz już w tym związku dozwolone jest wszystko, otwarliśmy oto nowy rozdział zwany zdradą. Bawimy się więc nim na wszystkie sposoby. Niestety trudno jest cofnąć, zapomnieć, wybaczyć.
Kwestia nieodłącznie związana ze zdradą - zazdrość. Zazdrość - jeden z grzechów głównych, grzech który popełniamy niemal wszyscy, a niektórzy z rekordową częstotliwością. Osobiście prawie w ogóle nie bywam zazdrosna, a jeśli nawet to tylko przez parę sekund, bo w zarodku potrafię zniszczyć jakąś zazdrosną myśl. Z resztą w moim rozumieniu - zazdrościć to przyznać, że czegoś bardzo pragnę, zapominając o zazdrości automatycznie mniej pragnę i mniej cierpię z braku. W związkach jakoś nigdy mi nie zależało, a jeśli już mi na kimś zależało, to nie było związku.
Widzę za to mnóstwo wybujałej, znacznie bardziej irracjonalnej niż racjonalnej, ale zawsze niszczącej zazdrości. Zastanawiam się czy w ogóle zazdrość może być racjonalna? Co najdziewniejsze, nie tylko zdrada budzi zazdrość, ale i zazdrość rodzi zdradę.
Pytanie: co robić gdy widzę, symptomy zdrady, a płomień zazdrości spala wszystkie inne myśli? Działać, szpiegować, za wszelką cenę starać się powstrzymać, zatrzymać, niedopuścić. Czy to ma sens? Czy to w ogóle miłość, jeśli zauważasz kogoś gdy ucieka, gdy jest zabierany, wtedy ogarnia cię szał złości?
Pytanie: do którego momentu zdrada jest wybaczalna?
Pytanie: czy ktokolwiek potrafi k o n t r o l o w a ć zdradę? Potrafisz znaleść tysiąc różnych argumentów dla kolejnej godziny wymieniania z tą drugą maili, smsów, kolejnego spotkania, ale wciąż twierdzisz, że to tylko poszerzanie horyzontów, błahostka. Nie doceniasz wrodzonej umiejętności racjonalizacji, nie słyszysz podświadomego glosu który zdradziłby twoje prawdziwe intencje.
Jeśli zapytać kogoś o zazdrość, powie że przesadna zazdrość jest zła, ale że odrobina zazdrości jest niezbędna w dobrym związku.
Uprzejmie proszę, zdefiniuj tą odrobinę.


Edward Munch, Zazdrość.

Munch, jego ukochana Dagny Juel i przyjaciel Stanisław Przybyszewski stanowili dziwny emocjonalny trójkąt (mężczyzna na obrazie to podobno Przybyszewski). O względy Dagny rywalizował także dramatopisarz August Strindberg, z którym Dagny miała krótki romans. Ostatecznie ona wybrała Przybyszewskiego, a Munch do swojej śmierci nie wyzwolił się spod jej uroku. Już w chwili ślubu z Dagny, Przybyszewski był związany z Martą Foerder, z którą miał trójkę dzieci. Marta Foerder popełniła samobójstwo będąc w ciąży z czwarym dzieckiem Stanisława. Przybyszewski romansował m.in. z żoną Jana Kasprowicza, miał dziecko z malarką Anielą Pająkówną. W 1900r Dagny opuściła męża. Wiązano ją z samobójstwem Stanisława Korab-Brozowskiego, który nie mógł się wywikłać z trójkąta tworzonego przez niego, Dagny i Stanisława Emeryka, który był jej kochankiem. Dagny została zastrzelona w 1901r przez Emeryka, który zaraz potem popełnił samobójstwo. (Dedykowane wielbicielom telenowel)

Działa przypadku

Dzisiaj oto zrealizowałam zamiar, który kiełkował mi gdzieś tam pod czaszką od dłuższego czasu, ale zawsze było jakieś "ale". Założyłam bloga, bo uznałam, że wszystkie "ale" można spokojnie pominąć, gdyż blog ten pewnie umrze śmiercią (nie)naturalną, gdyż zazwyczaj rzeczy do których nie jestem do końca przekonana nie doprowadzam do końca. Większość blogów, które zakładałam w porywie nagłego natchnionego impulsu po niedługim czasie zamierała z diagnozą mors subitum e causa ignota (uczył się w mękach człowiek łaciny na pierwszym roku to teraz warto wykorzystać ten cenny pakunek w przykurzonej szufladce pamięci).

Zakładajć blog można sobie wykreować subtelne i skuteczne schronienie dla własnej tożsamości. Nie chcąc długo główkować i kombinować, podeszłam do półki z książkami i zdecydowanym ruchem człowieka gotowego na wszystko a jednocześnie zadowolonego z własnej pomysłowości pochwyciłam pierwszą lepszą książkę, z zamysłem by otworzyć na losowej stronie i przybrać pierwsze imię, od którego odbite fotony światła pobudzą komórki mojej siatkówki. A tutaj hmmm... - Działa Nawarony (pewnie nic tylko kapral Smith i major Miller, żadnego uroczego żeńskiego imienia - domyślałam się, bo dzieła nie czytałam, a kurczę tuż obok leży Śniadanie u Tiffany'ego z piękną Holly Golightly). Otwieram, tadadam, chwila niepewności i już znamy zwycięzcę.... kapitan Mallory (w owej scenie ocierający śnieg z twarzy i wpatrujacy się w bladą ciemność przed sobą - btw życiu nie słyszałam o bladej ciemności). Tak oto zostałam dziewczyną Mallory'ego. Nice :)

Nazwany na cześć George'a Mallory'ego, brytyjskiego alpinisty okresu międzywojennego, który zginął podczas próby (?) zdobycia Mount Everestu w 1932r ("?" gdyż nie ma dowodów na to, że dotarł na sam szczyt). Ponadto ponoć chadzał sobie nago po Evereście, no ale któż znas o tym nie marzy ;) Pewnie nie przypuszczał, że kilkadziesiąt lat później podobny spontaniczny czyn, tym razem w wykonaniu Szerpy Lakpy Tharke, zostanie określony przez prezesa Nepal Mountaineering Association - Anga Tshering -jako lekceważący majestat góry i generalnie hańbiący dla całego kraju. Tak więc następnym razem gdy będziecie na Evereście z Klubem Nudystów, poważnie się zastanówcie, zwłaszcza że teraz już nawet nici z rekordu Guinessa.


George Mallory (po prawej) z Andrew Irvinem on duty