niedziela, 24 sierpnia 2008

Caminujemy :)

Bedzie krociutko, albowiem zaraz wyruszamy, dzisiaj o bezczelnie poznej (sic!) godzinie 7 (wszyscy peregrinos sie oburzaja, no bo jak tak mozna, wszak kazdy normalny nieleniwy pielgrzym zrywa sie do marszu przed 6!). ¿Jak tutuaj jest? Oj, pieknie jest, pieknie. Ciezko tez, czasami. Bol i bezpruderyjnie perwersyjnie rozmnazalace sie na stopach pecherze tez sa, ale ich czas jest policzony;) A nasza wola, determinacja i pasja - nieskonczone (przynajmniej do Santiago!). Gdzies kiedys przeczytalam, ze Camino to droga, Ty i Bog (w niekoniecznie takiej kolejnosci;). Czesciowo jest to prawda. Bo Camino to tez ludzie - caly ich przekroj narodowosciowo-kulturowy, interesujacy, fascynujacy, wspanialy!

No to plecak na plecy, czolowki na czola i w droge!

Pozdrowienia z Burgos i.... stad, dokad dzisiaj nas Camino poniesie! :)
PS. ñ?¿¡ç

poniedziałek, 11 sierpnia 2008

So let's go

Będziemy szli nieprzerwaniew ulewie, skwarze, huraganie, przez chwiejne mosty, grząskie bagna, chaszcze, pustynie i mokradła.

Będziemy szli - wbrew logice, powolnym marszem całe życie, będziemy mówić, że już dosyć i dalej, dalej, dalej kroczyć.
Z wiarą w następny zakręt drogi co znów okaże się nie ten. (SDM)


Inwazję w'Sz.elkiego kwiecia zacząć czas

llW słonecznym cieniu

j
Lubię jego teksturę
j

Podeszczowo aksamitny
jkfg
cv
Jak torcik

Oczekiwanie to fajna sprawa, nieraz lepsza niż osiąganie. Na ten wyjazd czekało mi się lepiej, niż na cokolwiek innego. Najlepsze jest to, że ten wyjazd jest drogą, czyli dążeniem. Dążenie to takie aktywne oczekiwanie. Czyli to co lubię najbardziej :)
No to pa!

niedziela, 10 sierpnia 2008

Obey twisted rules

"Sleuth", w jak zwykle rewelacyjnym polskim tłumaczeniu zwany "Pojedynkiem", to jeden z najlepszych filmów, jakie miały od dłuższego czasu okazję postymulować moją siatkówkę. Film ten już na wstępie miał jeden duży atut, który czynił mnie pozytywnie do niego uprzedzoną, mianowicie Jude'a. Jak sie jednak okazało, choć Jude miał niezbyt pociągającą fryzurkę oraz niekoniecznie krystalicznie heteroseksualny urok, "Sleuth" okazał się mieć w zanadrzu niejeden atut zwalający z nóg.
Po pierwsze i najwazniejsze - konwencja teatralna (zawsze to oszczędza się na bilecie a ma się iluzję ocierania się o wyżyny kultury;), którą lubię, cenię i szanuję (do tej pory w tej dziedzinie prym wiodły takie filmy jak "Dogville" czy "Moja droga Wendy" - tutuaj buziaki dla Larsa:). Po drugie - wspaniała, momentami mistrzowska po prostu gra aktorska, która jest jednym z głównych punktów ciężkości filmu. Po trzecie - scenografia. Niekoniecznie wysokobudżetowa, bo akcja się dzieje w jdnym domu, ale za to jakim. Po kolejne - scenariusz, autorstwa Harolda Pintera, dramatopisarza, reżysera teatralnego, poety, laureata paru nieznaczących nagród literackich np. Nobla. Dialogi miały w sobie momentami coś z humoru Woody'ego Allena. Po nastepne kolejne - muzyka, niby nic, bo nie jest jej dużo ani nie uzurpuje sobie roli pierwszoplanowej, a jednak coś. Po już nie wiadomo które - zdjęcia, zdjęcia i jeszcze raz zdjęcia!
Jeśli by mnie przeraźliwie torturowano, to może i by ze mnie wyciągnięto siłą jakieś wady tego filmu, choćby momentami trochę dłużące się dialogii, drobne zapętlenia akcji, minimalne szarżowanie aktorskie czy sam finałowy "pojedynek", który po bezbłędnych dwóch początkowych potyczkach pozostawił mnie w lekkim niedosycie.
Całość to taka gierka psychologiczno-emocjonalno(-erotyczna:P) pomiędzy fryzjerem-aktorzyną Milo Tindle'm (Tindolinim:>) granym przez Jude'a Law, a dzianym acz starszawym pisarzem Andrew Wyke'm, w którego wcielił się Michael Caine. Lista aktorów obejmuje jeszcze jedno nazwisko, ale jego właściciel darzy nas wyglądem swego lica przez mniej niż minutę. Ciągle obecna w tle, jest teoretycznym celem i powodem -jak możemy się spodziewać jest to kobieta. Akceleratory - zazdrość, zdrada, duma, chęć dominacji i wygranej. Jak można się domyślić ona zdradziła Wyke'a z przystojniakiem Tindle'm i panowie chcą sobie sprawę troszkę przedyskutować to i owo;)
Co ciekawe, film jest remakem, a 35 lat wcześniej Caine grał rolę Milo Tindle'a, więc pewnie skontrastowanie sobie obu filmów musi być nie lada smakowite.
Polecam, chyba że odstrasza Cię fakt, że film dostał nagrodę Queer Lion na festiwalu weneckim w 2007r, przyznawaną filmom z wątkiem gejowskim;)

-No to co stary, olewamy Maggie i idziemy na browarka?
-Eee, to szkodzi na cerę...

sobota, 9 sierpnia 2008

W Sz.ystko się zmienia

"Niechże plugawe brodawki obsypią każdego, kto przyłożył do tego rękę!" - przeklęłąm w duchu na wspomnienie feralnego dnia 1 maja 2004 r., bynajmniej nie dlatego, żeby mój pęcherzyk żółciowy doznawał przykrych skurczów na myśl o wstąpieniu Polski do UE. Nie wypieram się jednak, że można znaleść w moich aktach epizod zasiadania w loży eurosceptyków na gimnazjalnej debacie na ten ważki temat i relegowania przed tłumem istot ludzkich dwóch zdań na temat doniosłych unijnych absurdów legislacyjnych typu krzywizna ogórka (w tymże czasie razem z współdebatującymi bardziej byłam zajęta konsumpcją przemyconych cichaczem dóbr spożywczych, co jednak miało swój nieomal tragiczny finał, gdyż niesforne draże mleczne, ni stąd ni zowąd, poczęły spadać i nieopanowanie turlać się pod obcasy płomiennie przemawiającej abglistki. Radości było co nie miara - przewróci się czy nie przewróci? Na szczęście obyło się jednak bez strat w ludziach, draże zaś uczcijmy minuta nie czytania. Dodam jeszcze, ze wspominam tą chwilę ilekroć odżywa we mnie chęć poświecenia się posłudze politycznej - jeden kadr wspomnień i wiem, że moim powołaniem jest produkcja draży mlecznych ;).

Z bólem mięśnia sercowego muszę w końcu przejść do bodźca, który skłonił mnie do nagłego wybuchu wewnętrznych złorzeczeń pod adresem Unii Europejskiej. Oto bowiem jedyny w swoim rodzaju (i nawiasem mówiąc jedyny sklep spożywczy w Sz., poza nieznaczącymi dla lokalnego rynku pomniejszymi sprzedawcami pietruszki czy arbuzów) sklep brutalnie przemianowano z postpeerelowskiej, swojskiej i symbolicznej nazwy "Grosik" na bezpłciowy, zalatujący zachodnim konsumpcjonizmem "Euro sklep". Nazwa "Grosik" - tak samo piękna, jak tradycyjna, przekazywana była z pokolenia na pokolenie w ludowych podaniach i legendach, niejednokrotnie znajdujemy ją nawet na prymitywnej ceramice wydobywanej z opolskich wykopalisk archeologicznych.

Sam sklep jak i jego nazwa to rzeczy, ach, nie rzeczy! toż to symbole trwale wytłoczone w świadomośc mieszkańców miasta, turystów, krewnych, znajomych i powinowatych tychże. "Grosik" był kultowy, niemal jak brak prądu w czasie seansu w CK. "Karolinka" (równoważne z "nie dojechaniem" filmu na czas), Coca-cola czy (dawniej!) Msza Św. w Radzionkowie.

Nie godzi się moja kora płatów skroniowych na bezceremonialne naruszanie fundamentów nostalgiczności chwil minionych. Sklep "Grosik" był dla mnie świadkiem spełniania dziecięcych pragnień (w postaci kupowanych przez Babcię lodów, lizaków szczypiących w język, gum barwiących tenże na fioletowo, wszystkie te rzeczy wcześniej zostały wygłaskane przeze mnie spojrzeniami błagalno-pożądliwymi), to towarzysz brzmemiennych w skutkach rozmów prowadzonych z aparatu wiszącego na frontowej ścianie "Grosika", o ileż cenniejszych niż te, prowadzone w erze potopu komórkowego - wtedy to jeździło się na rowerze by zamienić z kimś te wyczekiwane kilka słów, po których została karta telefoniczna upamiętniająca rocznicę zbrodni w Katyniu.

Teraz ma to wszystko zniknąć razem z każdym spojrzeniem na ten cały "Euro sklep", który nie rodzi tak barwnych konotacji, nie porusza, nie ożywia, nie cofa czasu w mgnieniu powieki podświetlonej słońcem? "Grosik" był trochę jak proustowska magdalenka maczana w herbatce lipowej.

Na szczęście tak jak wiele może być kluczyków do tych samych drzwi, tak nie jedna magdalenka absorbuje mgłę spowijającą szcególną chwilę w przeszłości.
Na szczęście tak wiele jeszcze magdalenek ciągle czeka na swoje wspomnienia, których treść, to narazie nieznane.

* * *

Dziewczyna Mallory'ego przemyślała sprawy okołocykorkowe i doszła do wniosku, że jeśli wątpliwości mogły się zrodzić przez kilka godzin, to i niedługo powinno zająć ich unicestwienie. Sz. okazał się być dla cykorków tym, czym Danio jest w reklamie dla Małego Głoda. Na chwilę obecną dziewczyna (tu pozwoli sobie zacytować sama nie wie kogo) oczekuje najgorszego, mając nadzieję na najlepsze (co nieźle brzmi, ale jest puste jak wydmuszka, gdyż choć wypowiadane jest tonem mądrości nad mądrościami, to przecież łączy największe wady demonizującego pesymizmu i taniego optymizmu). Wychodzi więc na to, że dziewczyna Mallory'ego spogląda na sprawę Camino de Santiago przez filtr konstruktywnego realizmu i dobrze jej z tym.

Takie typy grasują po terminalu B na lotnisku w Pyrzowicach i witają podróżnych gromkim "Witaaajcie w Himalajach!" (wybaczmy drobną nieścisłość geograficzną) po czym z zapałem zachęcają: "Lodzika? Nie bój nic. Kiwi..." :)

środa, 6 sierpnia 2008

Cykor'ja

Nigdy wprawdzie nie preparowałam sufletu, nie miałam z tą potrawą kontaktu osobistego, co więcej, koszmar każdego kucharza, czyli jej oklapnięcie widywałam jedynie na filmach, ale nie można inaczej rzec – oklapłam jak suflet.
Wystarczyło parę zaledwie godzin, by zasiać ziarnko niepewności. Zdematerializowanie się otoczki optymizmu i radosnego entuzjazmu podziałało jak chlust wody z konewki. Całość znakomicie odżywiłam kaskadą myśli autooskarżających, pozujących jednak skutecznie na myśli trzeźwego, racjonalnego oglądu sprawy. W efekcie wyhodowałam sobie dobrze ukształtowanego, wyraźniejszego niż iluzja, głośniej szczepczącego prosto w ucho świadomości niż Siklawa skrzyżowana z Wodogrzmotami Wieszcza – klasycznego cykora.

Cykor ten ma tą paskudną cechę, że nie jest irracjonalny. Sprawia on, że tęsknię za słodkimi wyobrażeniami, które oplatały mnie mięciutkim obłoczkiem iluzorycznej nieświadomości.

Wczoraj Camino w Pirenejach było „wow! :)”, teraz jest „Dammit!!!!!! :(".
Przeglądam wiec rozpaczliwie wszelkie opisy pierwszych etapów Camino i staram się nie dostrzegać wszystkich „ostrych podejść”, „makabrycznych wysiłków”, „morderczych etapów”, czy też lekko wtrąconego „Camino musi boleć”. Niemal genialny psychiczny mechanizm samozachowawczy podsuwa, że to może przesada, hiperbole dla dramaturgii opisu, spotęgowania ekspresji itd., itp. Niemal genialny, bo cykorek podświadomości i tak chichra się z dzikiej satysfakcji.

Nie tylko ja mam dzisiaj przedcaminowego doła, może więc to zjawisko fizjologiczne, może warunki atmosferyczne sprzyjają negatywnym myślom (jeśli ktoś tylko wierzy w biometeoparanoje, ale zawsze fajnie mieć na podorędziu dobrą wymówkę na wszystko ;)

Jak to śpiewa mój ulubiony wokalista (he he), co ma być to będzie. Moja natura (a także zakupione bilety i kilo…., ależ nie kilo! - gramy sprzętu) nie pozwoli mi wszak zrezygnować. Co najwyżej przyjmie kolejną okołogórską porażkę (którą trzeba zaakceptować, co jednak nie gwarantuje ulgi w porażkowej boleści, jak to rzecze cytat zapisany w pewnym telefonie komórkowym, choć mogłam też coś pomieszać w mojej dowolnej (pod/nad)interpretacji ;).

Choćbym się miała czołgać, dotrę do Santiago!

No bo co w końcu, kurcze blade! ;)


Pola, la, la, laaaa!
Release me
Bug-hug :]

Nie masz wrażenia, że one się we Ciebie wpatrują? ;)

sobota, 2 sierpnia 2008

¿Por qué?

Dlaczego? – to pytanie które najczęściej sobie zadaję.
Nie wiem – to najczęstsza odpowiedź.
Dlaczego tak jest?
Nie wiem.

On the Edge by S. Chiarnine


Ocean of life by S. Charnine
bn
Przecież znasz wszystkie moje chwyty (...)
bn
...ty znasz moje chwyty, ja znam twoje,
marnujemy czas.
Roger Vailland
bn
Przecież znasz wszystkie moje chwyty
życie moje
wiesz kiedy będe drapał krzyczał i rzucał się
znasz upór moich zmagań
i drętwe pozbawione smaku i czucia wyczerpanie
wtedy zatruwasz mój sen majakami
aby uniemożliwić mi jakikolwiek azyl
znam twoje słodycze
bn
które przyjmuję ze skwapliwą wdzięcznością
i po których szarpią mnie torsje
przywykłem do twoich okrucieństw
nauczyłem się śmiać z własnego trupa
(znasz dobrze ten mój ostatni chwyt)
znudziliśmy się sobie życie moje
mój wrogu
cóż kiedy wkręciłeś iskry bólu w moje szczęki
aby utrudnić mi ziewanie
bn
Andrzej Bursa (1957r)

The remedy by S. Charnine