12:45. Przeciętny grudniowy piątek. Radzionków. Ławeczka w parku. Obok ławeczki siatka z ziemniakami. Na ławeczce siedzi kobiecina w wieku periemerytalnym. W lewej dłoni kobieciny papieros i moneta jednozłotowa. Brzeg monety jednozłotowej pociera intensywnie o zdrapkę z obiecująco-symbolicznym napisem "Vabank". Kobiecina skupiona wypatruje pod schodzącym sreberkiem, no czego? Odmiany losu? Nie. Kasy generalnie, kasy. Kasy będącej synonimem odmiany losu? Odmiany losu czyli odmiany życia? Sprawienia, że to życie będzie szczęśliwsze?
12:45:05, mijam ławeczkę, kobietę, monetę i myślę sobie, co takiego sprawia, że niektórzy grają w totolotki, zdrapki i inne loterie, a są i tacy, którzy wychodzą z założenia, że nia ma szans wygrać, wiec nawet nie próbują. Czy to kwestia osobowości, nasiąknięcia określonymi wzorcami? Czy to naiwność i brak zdroworozsądkowego oglądu na prawdopodobieństwo wygranej czy wręcz przeciwnie - fantazja,nieskrępowane pseudo-racjonalnym sarkazmem marzycielstwo? A może to mająca w sobie coś z duszy hazardzisty potrzeba specyficznej adrenalinki w momencie, gdy te piłeczki hasają w maszynie losującej?
Podczas mojego nieprzesadnie długiego pobytu na kuli ziemskiej udało mi się wygrać raz. Był to plecak z logo mojej podstawówki. Niestety, wygrałam go tylko dlatego, że losowała moja koleżanka z klasy, która tego dnia miała wyjątkowo szczęśliwą rękę i zaopatrzyła połowę dziatwy podstawówkowej w owe plecaki. Plecak był fajny, służył długo, ale szczęścia do gier losowych jak nie miałam, tak nie mam. Nie mylicie się sądząc, że należę do grupy sceptyków i nie zwykłam ogonkować przed kolekturami z okazji kumulacji. Jak powszechnie wiadomo, cokolwiek się dzieje w naszym życiu, czy to wejdzie nam drzazga w mały palec u stopy, maniakalnie lubimy parówki czy też strzyka nas w lewym kolanie - wszystko ma swoje bogate źródła w naszym dzieciństwie, które było mniej lub bardziej (jakby się dobrze pogrzebało w przeszłości zawsze wyjdzie że bardziej) patologiczne. Zerkam więc i ja do zakamarków mej pamięci i widzę siebie, gdy z raczkującej istoty przeistoczyłam się w dumnego potomka Homo erectus i mogłam chodzić na swych dwóch kończynach dolnych na pocztę, mieszczącą się 30m od mojego domu. Byłam wówczas delegowana by wrzucać do skrzynki kartki z hasłami krzyżówek rozwiązywanych mnogo przez moją Babcię. Idąc pierwszy raz na pocztę, przepełniona dumą i powagą wobec rangi powierzonej mi misji, całą siłę mojej woli wkładałam w napromieniowanie kartki energią mojej wiary w wygraną. Na kartce złożyłam solenny pocałunek, odmówiłam modlitwę by Babcia wygrała i odeszłam w duchu dobrze spełnionego obowiązku i bezgranicznym przekonaniem, że za czas niedługi spłynie na Babcię obfity strumień nagród. Niestety, jedyne co spłynęło to frustracja i poczucie kompletnej bezcelowości ilekroć znowu kazano mi iść na pocztę w podobnym celu.
Wiele można by o grach losowych mówić złego (że to głupota, bo prawdopodobieństwo wygranej jest mniejsze niż prawdopodobieństwo podrapania się trzustką po lewym uchu podczas odśnieżania pustyni Atakama) i dobrego (że dostarcza świetnych tematów do dywagacji dla fanów wszelakich teorii spiskowych) ale jedno jest pewne - prezenterki losowań lotto są niczym najlepsi chirurdzy - zachowują trzeźwość umysłu w najgorszej nawet sytuacji:
12:45:05, mijam ławeczkę, kobietę, monetę i myślę sobie, co takiego sprawia, że niektórzy grają w totolotki, zdrapki i inne loterie, a są i tacy, którzy wychodzą z założenia, że nia ma szans wygrać, wiec nawet nie próbują. Czy to kwestia osobowości, nasiąknięcia określonymi wzorcami? Czy to naiwność i brak zdroworozsądkowego oglądu na prawdopodobieństwo wygranej czy wręcz przeciwnie - fantazja,nieskrępowane pseudo-racjonalnym sarkazmem marzycielstwo? A może to mająca w sobie coś z duszy hazardzisty potrzeba specyficznej adrenalinki w momencie, gdy te piłeczki hasają w maszynie losującej?
Podczas mojego nieprzesadnie długiego pobytu na kuli ziemskiej udało mi się wygrać raz. Był to plecak z logo mojej podstawówki. Niestety, wygrałam go tylko dlatego, że losowała moja koleżanka z klasy, która tego dnia miała wyjątkowo szczęśliwą rękę i zaopatrzyła połowę dziatwy podstawówkowej w owe plecaki. Plecak był fajny, służył długo, ale szczęścia do gier losowych jak nie miałam, tak nie mam. Nie mylicie się sądząc, że należę do grupy sceptyków i nie zwykłam ogonkować przed kolekturami z okazji kumulacji. Jak powszechnie wiadomo, cokolwiek się dzieje w naszym życiu, czy to wejdzie nam drzazga w mały palec u stopy, maniakalnie lubimy parówki czy też strzyka nas w lewym kolanie - wszystko ma swoje bogate źródła w naszym dzieciństwie, które było mniej lub bardziej (jakby się dobrze pogrzebało w przeszłości zawsze wyjdzie że bardziej) patologiczne. Zerkam więc i ja do zakamarków mej pamięci i widzę siebie, gdy z raczkującej istoty przeistoczyłam się w dumnego potomka Homo erectus i mogłam chodzić na swych dwóch kończynach dolnych na pocztę, mieszczącą się 30m od mojego domu. Byłam wówczas delegowana by wrzucać do skrzynki kartki z hasłami krzyżówek rozwiązywanych mnogo przez moją Babcię. Idąc pierwszy raz na pocztę, przepełniona dumą i powagą wobec rangi powierzonej mi misji, całą siłę mojej woli wkładałam w napromieniowanie kartki energią mojej wiary w wygraną. Na kartce złożyłam solenny pocałunek, odmówiłam modlitwę by Babcia wygrała i odeszłam w duchu dobrze spełnionego obowiązku i bezgranicznym przekonaniem, że za czas niedługi spłynie na Babcię obfity strumień nagród. Niestety, jedyne co spłynęło to frustracja i poczucie kompletnej bezcelowości ilekroć znowu kazano mi iść na pocztę w podobnym celu.
Wiele można by o grach losowych mówić złego (że to głupota, bo prawdopodobieństwo wygranej jest mniejsze niż prawdopodobieństwo podrapania się trzustką po lewym uchu podczas odśnieżania pustyni Atakama) i dobrego (że dostarcza świetnych tematów do dywagacji dla fanów wszelakich teorii spiskowych) ale jedno jest pewne - prezenterki losowań lotto są niczym najlepsi chirurdzy - zachowują trzeźwość umysłu w najgorszej nawet sytuacji:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz