"Niechże plugawe brodawki obsypią każdego, kto przyłożył do tego rękę!" - przeklęłąm w duchu na wspomnienie feralnego dnia 1 maja 2004 r., bynajmniej nie dlatego, żeby mój pęcherzyk żółciowy doznawał przykrych skurczów na myśl o wstąpieniu Polski do UE. Nie wypieram się jednak, że można znaleść w moich aktach epizod zasiadania w loży eurosceptyków na gimnazjalnej debacie na ten ważki temat i relegowania przed tłumem istot ludzkich dwóch zdań na temat doniosłych unijnych absurdów legislacyjnych typu krzywizna ogórka (w tymże czasie razem z współdebatującymi bardziej byłam zajęta konsumpcją przemyconych cichaczem dóbr spożywczych, co jednak miało swój nieomal tragiczny finał, gdyż niesforne draże mleczne, ni stąd ni zowąd, poczęły spadać i nieopanowanie turlać się pod obcasy płomiennie przemawiającej abglistki. Radości było co nie miara - przewróci się czy nie przewróci? Na szczęście obyło się jednak bez strat w ludziach, draże zaś uczcijmy minuta nie czytania. Dodam jeszcze, ze wspominam tą chwilę ilekroć odżywa we mnie chęć poświecenia się posłudze politycznej - jeden kadr wspomnień i wiem, że moim powołaniem jest produkcja draży mlecznych ;).
Z bólem mięśnia sercowego muszę w końcu przejść do bodźca, który skłonił mnie do nagłego wybuchu wewnętrznych złorzeczeń pod adresem Unii Europejskiej. Oto bowiem jedyny w swoim rodzaju (i nawiasem mówiąc jedyny sklep spożywczy w Sz., poza nieznaczącymi dla lokalnego rynku pomniejszymi sprzedawcami pietruszki czy arbuzów) sklep brutalnie przemianowano z postpeerelowskiej, swojskiej i symbolicznej nazwy "Grosik" na bezpłciowy, zalatujący zachodnim konsumpcjonizmem "Euro sklep". Nazwa "Grosik" - tak samo piękna, jak tradycyjna, przekazywana była z pokolenia na pokolenie w ludowych podaniach i legendach, niejednokrotnie znajdujemy ją nawet na prymitywnej ceramice wydobywanej z opolskich wykopalisk archeologicznych.
Sam sklep jak i jego nazwa to rzeczy, ach, nie rzeczy! toż to symbole trwale wytłoczone w świadomośc mieszkańców miasta, turystów, krewnych, znajomych i powinowatych tychże. "Grosik" był kultowy, niemal jak brak prądu w czasie seansu w CK. "Karolinka" (równoważne z "nie dojechaniem" filmu na czas), Coca-cola czy (dawniej!) Msza Św. w Radzionkowie.
Nie godzi się moja kora płatów skroniowych na bezceremonialne naruszanie fundamentów nostalgiczności chwil minionych. Sklep "Grosik" był dla mnie świadkiem spełniania dziecięcych pragnień (w postaci kupowanych przez Babcię lodów, lizaków szczypiących w język, gum barwiących tenże na fioletowo, wszystkie te rzeczy wcześniej zostały wygłaskane przeze mnie spojrzeniami błagalno-pożądliwymi), to towarzysz brzmemiennych w skutkach rozmów prowadzonych z aparatu wiszącego na frontowej ścianie "Grosika", o ileż cenniejszych niż te, prowadzone w erze potopu komórkowego - wtedy to jeździło się na rowerze by zamienić z kimś te wyczekiwane kilka słów, po których została karta telefoniczna upamiętniająca rocznicę zbrodni w Katyniu.
Teraz ma to wszystko zniknąć razem z każdym spojrzeniem na ten cały "Euro sklep", który nie rodzi tak barwnych konotacji, nie porusza, nie ożywia, nie cofa czasu w mgnieniu powieki podświetlonej słońcem? "Grosik" był trochę jak proustowska magdalenka maczana w herbatce lipowej.
Na szczęście tak jak wiele może być kluczyków do tych samych drzwi, tak nie jedna magdalenka absorbuje mgłę spowijającą szcególną chwilę w przeszłości.
Na szczęście tak wiele jeszcze magdalenek ciągle czeka na swoje wspomnienia, których treść, to narazie nieznane.
* * *
Dziewczyna Mallory'ego przemyślała sprawy okołocykorkowe i doszła do wniosku, że jeśli wątpliwości mogły się zrodzić przez kilka godzin, to i niedługo powinno zająć ich unicestwienie. Sz. okazał się być dla cykorków tym, czym Danio jest w reklamie dla Małego Głoda. Na chwilę obecną dziewczyna (tu pozwoli sobie zacytować sama nie wie kogo) oczekuje najgorszego, mając nadzieję na najlepsze (co nieźle brzmi, ale jest puste jak wydmuszka, gdyż choć wypowiadane jest tonem mądrości nad mądrościami, to przecież łączy największe wady demonizującego pesymizmu i taniego optymizmu). Wychodzi więc na to, że dziewczyna Mallory'ego spogląda na sprawę Camino de Santiago przez filtr konstruktywnego realizmu i dobrze jej z tym.
Takie typy grasują po terminalu B na lotnisku w Pyrzowicach i witają podróżnych gromkim "Witaaajcie w Himalajach!" (wybaczmy drobną nieścisłość geograficzną) po czym z zapałem zachęcają: "Lodzika? Nie bój nic. Kiwi..." :)