Nieliczne (ale za to wyjątkowe) grono stałych czytelników tego bloga z pewnością pamięta motyw Szpiglasowej Porażki. Zachęcona przywiezionym z Camino nowym nabytkiem w postaci nieporównywalnie lepszej formy fizycznej, dodatkowo nakręcana pocaminowym apetytem na ruch & relatywną samotność & przestrzeń, postanowiłam podjąć drugą próbę zdobycia Szpiglasowego. Jak się jednak okazało, Szpiglas zasadniczo nie ma do mnie szczęścia (lub na odwrót :).
Dolina 5 Stawów przywitała nas solaryczną falą uderzeniową, która (choć odcisnęła czerwone ślady na naskórku naszych nosów) roziskrzała przepięknie gładkie połacie śniegu, z których dumnie wystawały szczyty kosodrzewin, wyraźnie chcące dać do zrozumienia, że to jeszcze nie pora, by okrywać je przed okiem ludzkim. Ludzkie oko razem z całą resztą ludzkiego jestestwa nie robiło sobie jednak nic z kosodrzewinowych apeli, gdyż jak się później okazało, większość zbłąkanych ścieżek biegła centralnie po biednych, ponadłamywanych pędach tej chronionej rośliny.
Szliśmy więc dzielnie ścieżkami wydeptanymi przez jeszcze dzielniejszych prekursorów. Trochę zastanawiał mnie fakt, że nigdzie nie było żadnych oznaczeń naszego szlaku, no ale wydeptana ścieżynka d o k ą d ś musiała prowadzić, skoro ludzie nią szli (a innej i tak nie było). Niepokój jednak mijał po zerknięciu na mapę - "o, to przecież jest tenże strumyk, to na pewno dobry kierunek". Tak więc uspakajając się dużą dozą autosugestii podążaliśmy dalej, ślizgając się, upadając, zapadając się nieraz na całą długość nogi w śnieg. Jednak fakt, że to co winno być Czarnym Stawem znajduje się nie po tej stronie co trzeba nie znalazł już autosugestywnego wytłumaczenia. Oto znajdowaliśmy się wokół jakiegoś niezidentyfikowanego zbiornika wodnego, otoczonego niesamowitym rumowiskiem skalnym - a wydeptana ścieżka się bezceremonialnie kończyła! Trzeba było poważnie rozważyć jedną sprawę - gdzież my, motyla noga, jesteśmy? Po chwili (he he) kontemplacji mapy wyszło na to, że z podejścia na Szpiglasowy wyszedł nam Zadni Staw w Dolince pod Kołem (do której notabene nie prowadzi żaden szlak, bo my po prostu ze szlaku zboczyliśmy).
I w sumie - dobrze wyszło :) Bo jak nas poinformował napotkany człowiek (o wyglądzie rasowego taternika) na Szpiglasowy w takich warunkach mało kto się zapuszcza. Po pytaniu o to, czy mamy raki (a naturalnie my, górskie żółtodzioby, nie mieliśmy ;) poczuliśmy się nie na miejscu jak Eskimos w pełnym rynsztunku na plaży Copacabana. Zawróciliśmy przeto do schroniska, po drodze parę razy artystycznie grzęznąc po miednicę w śniegu i dokonując cudownego przeistoczenia dwóch kijków w trzy (ale ten wypad i tak miał być ich ostatnim tchnieniem, bo Camino starło ich groty, choć aż tak nagłego zgonu nie przewidywałam ;).
W schronisku za radą sympatycznego górala wsunęliśmy po szarlotce ("6 porcji dziś zjadłem!") i popiliśmy herbatą z wiśniówką ("wzmocni a nie sponiewiera" :). Herbatka była istotnie wyborna, za to szarlotka, mimo że słynąca jako najlepsza w Tatrach, smakowała nam raczej rozczarowaniem (choć była lepsza niż ostatnio - bo nie przypalona - to była stanowczo za słodka, zbyt mało cynamonowa a ciasto stanowiło 90% struktury szarlotkowej, ale jak wiadomo - smak to wyżyny subiektywizmu).
Jakie wrażenia pozostawiła Zadnia niespodzianka? Przednie! Było przebosko. Góry rozkochują w sobie i kolejny raz uczą pokory. Wiem, że kompletnie nic o nich nie wiem. Moją szpiglasową fantazję (i inne górskie wymysły-pomysły, których mam pełną głowę) pewnie spełnię... but not yet. Not yet! :)
Dolina 5 Stawów przywitała nas solaryczną falą uderzeniową, która (choć odcisnęła czerwone ślady na naskórku naszych nosów) roziskrzała przepięknie gładkie połacie śniegu, z których dumnie wystawały szczyty kosodrzewin, wyraźnie chcące dać do zrozumienia, że to jeszcze nie pora, by okrywać je przed okiem ludzkim. Ludzkie oko razem z całą resztą ludzkiego jestestwa nie robiło sobie jednak nic z kosodrzewinowych apeli, gdyż jak się później okazało, większość zbłąkanych ścieżek biegła centralnie po biednych, ponadłamywanych pędach tej chronionej rośliny.
Szliśmy więc dzielnie ścieżkami wydeptanymi przez jeszcze dzielniejszych prekursorów. Trochę zastanawiał mnie fakt, że nigdzie nie było żadnych oznaczeń naszego szlaku, no ale wydeptana ścieżynka d o k ą d ś musiała prowadzić, skoro ludzie nią szli (a innej i tak nie było). Niepokój jednak mijał po zerknięciu na mapę - "o, to przecież jest tenże strumyk, to na pewno dobry kierunek". Tak więc uspakajając się dużą dozą autosugestii podążaliśmy dalej, ślizgając się, upadając, zapadając się nieraz na całą długość nogi w śnieg. Jednak fakt, że to co winno być Czarnym Stawem znajduje się nie po tej stronie co trzeba nie znalazł już autosugestywnego wytłumaczenia. Oto znajdowaliśmy się wokół jakiegoś niezidentyfikowanego zbiornika wodnego, otoczonego niesamowitym rumowiskiem skalnym - a wydeptana ścieżka się bezceremonialnie kończyła! Trzeba było poważnie rozważyć jedną sprawę - gdzież my, motyla noga, jesteśmy? Po chwili (he he) kontemplacji mapy wyszło na to, że z podejścia na Szpiglasowy wyszedł nam Zadni Staw w Dolince pod Kołem (do której notabene nie prowadzi żaden szlak, bo my po prostu ze szlaku zboczyliśmy).
I w sumie - dobrze wyszło :) Bo jak nas poinformował napotkany człowiek (o wyglądzie rasowego taternika) na Szpiglasowy w takich warunkach mało kto się zapuszcza. Po pytaniu o to, czy mamy raki (a naturalnie my, górskie żółtodzioby, nie mieliśmy ;) poczuliśmy się nie na miejscu jak Eskimos w pełnym rynsztunku na plaży Copacabana. Zawróciliśmy przeto do schroniska, po drodze parę razy artystycznie grzęznąc po miednicę w śniegu i dokonując cudownego przeistoczenia dwóch kijków w trzy (ale ten wypad i tak miał być ich ostatnim tchnieniem, bo Camino starło ich groty, choć aż tak nagłego zgonu nie przewidywałam ;).
W schronisku za radą sympatycznego górala wsunęliśmy po szarlotce ("6 porcji dziś zjadłem!") i popiliśmy herbatą z wiśniówką ("wzmocni a nie sponiewiera" :). Herbatka była istotnie wyborna, za to szarlotka, mimo że słynąca jako najlepsza w Tatrach, smakowała nam raczej rozczarowaniem (choć była lepsza niż ostatnio - bo nie przypalona - to była stanowczo za słodka, zbyt mało cynamonowa a ciasto stanowiło 90% struktury szarlotkowej, ale jak wiadomo - smak to wyżyny subiektywizmu).
Jakie wrażenia pozostawiła Zadnia niespodzianka? Przednie! Było przebosko. Góry rozkochują w sobie i kolejny raz uczą pokory. Wiem, że kompletnie nic o nich nie wiem. Moją szpiglasową fantazję (i inne górskie wymysły-pomysły, których mam pełną głowę) pewnie spełnię... but not yet. Not yet! :)
Dolina 5 Stawów (od prawej do lewej: kawałeczek Czarnego Stawu, Wielki Staw, majaczący w oddali Przedni Staw)
Oto i Zadni
(nawiasem mówiąc, drugi co do wysokości staw w Polsce - przycupnął sobie na wysokości 1890m)
(nawiasem mówiąc, drugi co do wysokości staw w Polsce - przycupnął sobie na wysokości 1890m)
Hej ho, hej ho, z kamienia na kamień by się szło
Dla kontrastu fotki zrobione dzień przed eskapadą w góry - Wojewódzki Park Kultury i Wypoczynku (oraz głośnej muzyki, gofrów i smażonych frytek i czego kto sobie jeszcze życzy:) w Chorzowie
Dla kontrastu fotki zrobione dzień przed eskapadą w góry - Wojewódzki Park Kultury i Wypoczynku (oraz głośnej muzyki, gofrów i smażonych frytek i czego kto sobie jeszcze życzy:) w Chorzowie