piątek, 16 stycznia 2009

Krótki acz tragiczny żywot Jennifer

Nie będzie wesoło moi mili. Przykro mi. Opowiem Wam smutną historię o kobiecości, niezrozumieniu, przemocy a nawet okrucieństwie. Poznajcie Jennifer. Bałwana (płci żeńskiej - więc w istocie bałwanicę) imieniem Jennifer.

Jennifer powstała nagle, idea jej bytu naszła dwie dzielne twórczynie niespodziewanie, niczym grom z jasnego styczniowego nieba. Ponętne jej kształty miały odwzorowywać gitarę względnie jej imienniczkę o nazwisku Lopez. Zwróćmy uwagę na piękną linię jej pośladków czy pukle włosów, kusząco opadające na kształtny (mojej roboty) biust. Gdy w szalonym akcie twórczym krystalizowały się kolejne elementy anatomii Jennifer, a współtwórczyni (panna D.) bezbożnie jęła ogałacać kapliczkę Maryjną z kwiatów, które w zamyśle miały spocząć w dłoni bałwanicy - podeszła do nas grupka ludzi w wieku emerytalnym. Mężczyźni z entuzjazmem w głosie zaaprobowali bałwanie kształty, zaś jedna z staruszek (byłam pewna, że zgani nas za sianie zgorszenia czy chęć podwędzenia wiadomych kwiatów z wiadomej kapliczki) o dziwo włączyła się aktywnie w dzieło tworzenia śnieżnej Kobiety.

"Trzeba jej koniecznie dodać sutki. I pępek" - ochoczo doradzała staruszka zza przyciemnianych szkieł okularów w grubych plastikowych oprawkach - "O, a oczka można z chlebka, ja choruję na cukrzycę, mam tu akurat kanapkę. O, tak, kuleczkę trzeba zrobić" - odjęła sobie od ust ostatnią kromkę by darować Jennifer oczy jako odbicie jej duszy.



Tak oto stanęła w całości swej kobiecości Jennifer - bałwanica z krwi i kości (właściwie ze śniegu). Duma rozpierała obie twórczynie, mężczyźni wiwatowali, staruszka z cukrzycą pokrasniała na twarzy z radości i spełnienia twórczego. W Jennifer pokładano nadzieje - jakie emocje wzbudzi w przechodniach w parku świerklanieckim? Spodoba się? Jakie wywoła reakacje? Twórzynie postanowiły sobie, że powrócą następnego dnia na miejsce zbrodni by zobaczyć recepcję Jennifer wśród niedzielnych spacerowiczów. Niestety - miejsce zbrodni okazało się nim być dosłownie...

Bowiem to, co widzimy powyżej to marne szczątki Jennifer sfotografowane dla potrzeb kronik policyjnych niespełna 24 godziny po jej powstaniu. Zmarła ona nagle, żywot jej był krótki, lecz - miejmy nadzieję - sensowny. Jej młody zgon budzi żal, trwogę i złość. Dlaczego? - pytam. Kto dokonał tego aktu wandalizmu? Kto i z jakich pobudek (z jakąś cholerną premedytacją) rozwalił ją na kawałeczki? Bo miała cycki i tyłek??? Parę kroków dalej stał sobie, śmiejąc się bezczelnie, bałwan klasyczny płci męskiej. Stał tam przed Jennifer i stał potem. Nikt się go nie czepiał, nikt nie zmasakrował. Jennifer zginęła, bo była kobietą.

Tak serio, to mam gdzieś stereotypowy i potoczny (bo w potocznym tego slowa znaczeniu) feminizm. Bardziej mnie ciekawi kto, jak i dlaczego rozwalił nikomu nic złego nie robiącą bezbronna bałwanicę. Następnym razem zamontuję kamerę.

Brak komentarzy: