Cóż takiego jest niejadalne? Ano drożdżówki i inne pseudosłodkości, stanowiące specyficzną ozdobę i główny punkt ciężkości ekspozycji Oravskiego Hradu.
Ale o tym za chwilę, bowiem przygoda ze słowackimi zamkami rozpoczęła się nieco wcześniej. Rzecz się działa w dzień powrotu ze słowackiej eskapady. By urozmaicić sobie trudy i znoje podróży, wykrystalizował plan zwiedzania zamku (nie do końca przez niektórych z entuzjazmem przyjęty, ale innego nie było, więc na tym stanęło). Na pierwszy ogień (choć ogień nie jest tutuaj dobrym elementem metafory, jako że owego dnia było niemożliwie mroźno, zimno i przenikliwie) poszedł
Liptovský hrad. Hrad jak hrad, a raczej ruina, położony był na wzgórzu, na które trza było się wspinać długo a mozolnie. Policzki posąwiały z zimna a palce sztywniały, lecz idea była zacna, więc trzeba było się poświęcić. Niknącą na mrozie nadzieję podsycały znaki z nieba i te namalowane na szmatach:
Niestety, nie dane nam było podziwiać wnętrz
Liptovskiego hradu, bo był on z racji ektremalnych warunków temperaturowych nieczynny (zwiedzać można li i jedynie latem, ale nikt nie pomyślał, żeby stosowną talbiczkę z informacją umieścić
zanim wejdzie się na wzgórze). Ale nic to, nie zrażeni zdobywcy słowackich zamków pomknęli dalej, choć niektórzy zaczęli dostrzegać u siebie dziwne oznaki zrażenia i dostawali tachykardii (czyt. cholery niezakaźnej) na widok tabliczki z symbolem jakiegokolwiek hradu. Dotarliśmy wkrótce pod dumną sylwetkę Oravskiego hradu, daleko bardziej zachęcającą niż Liptowskie ruiny. Można było dać zamkom jeszcze jedną szansę.
W okolicach kas Megi poczęła wpadać w hipotermię.
-Megi, spoko, pójdziemy zaraz do zamku i zagrzejemy się. -
No - kasjerka zawiesiła na nas ołów złowrogiego spojrzenia -
tam raczej ciepło nie ma - na ustach kasjerki zagościł ironiczny uśmieszek w chwili, gdy podawała nam bilety. Ciężko było je pochwycić zesztywniałymi z zimna dłońmi. A to był dopiero początek.
Po 15 minutach dreptania i chuchania pod zamkowymi murami, bramy nareszcie się rozwarły i ukazała się w nich rozpromieniona przewodniczka imieniem Swietlana. Swietlana była naprawdę miła, uśmiechała się wesoło a przewrotnie, dziarsko oprowadzając niemrawą międzynarodową ekipę po zamku. Swietlana posiadała też niezwykły talent oratorski, jednak nie dane mi było zrozumieć wiele z burzliwej słowackiej historii zamku orawskiego. Na domiar złego każda szczgółowo opowiedziana anegdotka wydłużała czas spędzony w tamku, w którym
raczej ciepło nie ma.Zamek z całą pewnością zawierał wiele pieknych neobarokowych taborecików i zydelków czy wyśmienitych przykładów klasycystycznych szaf. Cóż z tego, gdy ktoś na każdym stoliku poustawiał sztuczne drożdżówki, nadgryzione tylko zębem czesu babki czy nieco zaschnięte pierniki. Te elementy mocno przykuwały uwagę, intrygowały i fascynowały. No bo kogo tam interesuje jakieś krzesło, choćby najpiękniejsze, jeśli ciekawi to, czy na stole w następnej komnacie będzie znów piernik czy może zaskoczą mazurkiem? Będzie plastikowy czy prawdziwy lecz zaschnięty? Stos zagadek!
Autorzy zamkowych ekspozycji naprawdę starali się umilić czas zwiedzającym, o czym świadczy m.in. owa dbałość o gastronomiczne szczegóły. Prawdą jest jednak czasami, że nadgorliwość jest gorsza od zapalenia miazgi w trzonowcu. Bowiem ni stąd ni zowąd, w jednym z pomieszczeń (gdy wśród zwiedzających zaczęła odradzać się nadzieja, że może to już koniec) wyskoczył pełen entuzjazmu młodzieniec z ciupaszką i wywijając nią ekstatycznie zaczął odstawiać radosne tańce. Po chwili dołączyła się do niego reszta roztańczonej pasterskiej kompanii, a wtórował im żeński anioł, składając jakieś dary u stóp Jezuska. Jezusek był plastikowy, a Maryja trzymała go w ramionach. Grały skrzypeczki, pieśniom nie było końca. Wówczas zwiedzających zamek uderzył przerażający fakt, że są zamknięci w zamku (uśmiechnięta od siódemki do siódemki Swietlana stała przy drzwiach upewniając sie, że nikt się nie wymknie) i oglądają klsyczne słowackie Jasełka! Ok, pal licho, no trudno, dzieciaczki się napracowały, trza to obejrzeć i docenić. Na twarzy wzbudziłam więc wyraz zainteresowania i pełnego aprobaty zadowolenia i poczęłam ruszać palcami u stóp, w których zanikało już z nimna mikrokrążenie. Po każdej kolędzie czy monologu wybuchały gromkie brawa, jakby z nadzieją, że to będą te ostatnie brawa a artyści w ukłonach pozwolą nam odejść. Niestety, dojrzałam z przerażeniem, że stosik z nutami dla pani skrzypaczki był bardzo gruby... Pastuszkowie wyjęli zza pazuchy piersióweczkę i poczęli markować pochłanianie trunku, anioł przeżywał ekstazę swego kunsztu aktorskiego, skrzypce grały, w tle słychać było pełne niepokoju szepty widowni
"Ile to jeszcze ma trwać?", a pewna zakochana para widząc, że stan zamarznięcia jest realnym zagrożeniem oddała się namiętnym pocałunkom.
Jasełka NAPRAWDĘ nie były odwalone, były BARDZO skrupulatnie odegrane, bez pominięcia jakiegokolwiek elementu. Trwały też NAD WYRAZ długo. Gdy w końcu zrezygnowana widownia mogła z westchnieniem ulgi odejść, okazało się że po pierwsze - buty przymarzły do podłogi, a po drugie - że to nie koniec zwiedzania, że jeszcze czeka cała masa nader fascynujących ekspozycji. Tego już było za wiele. Pomknęłyśmy cichaczem z Megi do bramy, za nami podążyli owi zakochani i potem dokańczali namiętne pocałunki w okolicznościach podzamkowych, podrasowując swoje oddechy dymem papierosowym.
Gdy wreszcie dotarłyśmy do
ciepłego miejsca z
ciepłym jedzeniem i
ciepłym kominkiem (a BEZ słowackich kolęd), wydawało się ono najwspanialszym miejscem na ziemi.
-No to co, zdaje się, że po drodze jest jeszcze jeden ciekawy zamek...-Zamki jusz nie. Mogom być kawiarnie - rzekł Tomisław lat cztery. Jak powiedział, tak się stało. No more słowackie zamki, no more słowackie jasełka!