Park świekrlaniecki zimową porą nie jest przesadnie uczęszczanym miejscem, zwłaszcza gdy pogoda nie jest bliska idealnej. Tak jednak wyszło, że zdarzyło mi się być tam na spacerze w niedzielnych godzinach popołudniowych. W lepszych warunkach biometeorologicznych, w podobnych okolicznościach czasowych, park pęka w szwach od rodzin z dziećmi hasającymi, wyjącymi, pałaszującymi watęlizakiczipsy, moich faworytów - wędkarzy o wciaż niezgłębionej tajemnicy, par zakochanych lub spacerem połączonym z konwersacją na osnowie czułych spojrzeń zmierzających ku temu, wyelegantowanych rodzin z gromadką znajomychsąsiadówkrewnychpowinowatych, wreszcie licznych amatorów outdoorowej rekreacji w postaci rolkowiczów, rowerzystów względnie nielicznych biegaczy (z niewiadomych przyczyn wśród biegaczy dominują dobrze zakonserwowani czyt. zasuszeni przedstawiciele grupy społecznej emerytów).
Grudniowym przedpołudniem jednak park świecił pustkami i cyklicznymi falami promieni słonecznym dających wspaniałe wizuane wrażenie nierzeczywistości prawie jak na zdjęciach w technice HDR. Z istot ludzkich w parku natrafić można było na trzy niewiasty prowadzące trzy istoty czterokopytne oraz jednego biegacza, jak zwykle rześkiego i sprężystego, choć nieco rzężącego emeryta. Wtem oczęta me dojrzały dwóch rowerzystów, odzianych sportowo a stylowo (obcisłe jak to u rowerzystów spodenki ukazywały nieźle wymodelowane zapewne regularnymi rowerowymi eskapadami mięśnie brzuchate łydek) mknących na swych maszynach o napędzie nożnym.
Pomijając dalsze refleksje nad warstwą czysto wizualną zjawiska oraz powstające w związku z tym odczucia i refleksje, pomyślałam też sobie, że kurczę tyle razy już chciałam zacząć jeździć na rowerze zimową porą i zawsze jakoś się nie udawało, że ilekroć zaczynałam biegać zapału starczał na tydzień i w sumie - mam silną wolę jak kokainista, który razem z Amy Winehouse utknął w melinie w Kolumbii (przyznaję, nie moja to metafora, a świśnięta bezczelnie z artykułu na onecie, ale przypadła mi do gustu swoją obrazowością). Moja silna wola jest z natury nie jest najsilniejsza, a do tego jest złośliwie wybiórcza. Ni stąd ni zowąd włącza się i działa po czym nagle sorry Winnetou, koniec promocji. Lubi działać odnośnie niektórych rzeczy i sytuacji, a w innych (jak można się domyślić właśnie tych, w których najbardziej byłaby potrzebna) uparcie odmawia współpracy. Normalka.
Powróćmy jednak do dwóch rowerzystów, którzy nie zamarli wszak na czas moich nieodkrywczych pomyśliwań i rytmicznie pedałowali dalej, w końcu z świstem powietrza przemykając tuż obok mnie.
- Szykuje się dosłownie tydzień imprezowania. Kupę żarcia i alkoholu.
- No to forma spadnie. Hy hy, hy hy.
I pojechali dalej, błyskajac opiętymi lycrą łydkami.
* * *
Z okazji Świąt życzę wszystkim tego, co najważniejsze - czyli mało ości w karpiu. Bo ludzie bez sensu ciągle lecą w życzeniach z jakimś zdrowiem, szczęściem, błogosławieństwem Bożym, miłością, sukcesami zawodowymi i prywatnymi, a czy ktoś myśli co by było gdyby w środku wigilijnej wieczerzy, uśmiechów szczerych, wzruszeń i sentymentów nagle w śluzówce Twojego przełyku utknęła wielgachna karpia ość? Nikt nie myśli. Więc ja za Was pomyślałam :)
4 komentarze:
A jak ktoś nie jada karpi to co z życzeniami dla niego ? :P
Wtedy życzenia się nie należą. Wszystkim nie można dogodzić ;) Ewentualnie, w drodze wyjątku, jeśli delikwent bardzo by marudził: Mało pestek w kapuście. Nie połamania zęba na barszczu :D
Uznajmy barszcz zna grzybówkę i wszystko gra :D Dzięki więc
Niech będzie grzybówka. Umowa stoi ;)
Prześlij komentarz